Zaczęło się od Andrzeja Sapkowskiego, który w trzeciej części swojej sagi, zatytułowanej „Chrzest ognia”, wymyślił karcianą grę o nazwie Gwint. Pojawiła się ona następnie w Wiedźminie 3, a rok po jego premierze CD Projekt RED ogłosił wydanie osobnej gry karcianej o nazwie Gwint. Produkcja jeszcze nie wyszła poza etap bety, zaś teraz warszawski producent zapowiedział premierę czegoś, co można określić mianem odpryskowego tytułu wiedźmińskiej serii.

Wojna Krwi, czyli Thronebreaker. A właściwie dlaczego nie Niszczyciel albo Zdobywca tronów? Dziennikarze zaproszeni w tym tygodniu do centrali CDP RED na Jagiellońskiej odpalili na laptopach ten nowy tytuł, założyli zielone słuchawki Razera i zaczęli rozgrywkę. Na początku wyglądało to jak Baldur’s Gate, gdy po długim i snujowatym intrze w stylu tych wszystkich gier indie, których autorzy baczą, by nie wprowadzać animacji, bo może to wyjść nienaturalnie, przez co serwują coś kojarzącego się z teatrzykiem z wycinankami, ruszyłem bohaterem w teren. Eksploracja polega na odkrywaniu beczek ze złotem, rozmowach z napotkanymi gospodarzami, a przede wszystkim na spotykaniu różnych nieprzychylnych elementów i toczeniu walk z nimi za pomocą kart. Robi się wówczas z tego Gwint dla pojedynczego gracza, Gwint fabularny, z dostępnością różnych trybów – także tego, pozwalającego w razie niepowodzenia automatycznie przeskoczyć daną bitwę. Mając dwie godziny na ogranie całości, rzecz jasna taką właśnie opcję wybrałem.

Mierzyłem się z szalonymi krowami, ze spadającymi głazami, z jakimiś gnijącymi osobnikami, których odór rozbijał moją karcianą drużynę. Ekipa wraz ze znaną z dzieł Sapkowskiego królową Meve przemieszczała się od sioła do sioła, odkrywając kolejne odsłony intrygi. Mapa terenu jest spora, ale twórcy zastosowali podobny trik jak w Wiedźminie, gdzie odkrywszy drogowskaz, można się za jego pomocą teleportować do dowolnego z uprzednio odkrytych. W fabule pojawił się Książę Psów, ciekawa i dwuznaczna postać na miarę wiedźmina Berengara.

W sumie Wojny Krwi stały się staroszkolnym turowym RPG, podczas zabawy w którego można zaparzyć sobie herbatę i jeść krakersy, zastanawiając się nad kolejnym taktycznym ruchem. Nie czuć w tej produkcji tej samej ręki, która próbuje przekraczać granice medium w Cyberpunku 2077. Podobno gra oferuje około 30 godzin opowieści, więc skoro ja po dwóch zobaczyłem już dwa dramatyczne zwroty akcji, można się spodziewać armagedonu w kolejnych partiach fabuły. Mimo że nie jestem fanem tego typu produkcji, bo przypominają mi o epoce, gdy wielbiłem History Line 19141-1918 i Eye of the Beholder, a to było przecież ponad ćwierć wieku temu, nie da się o Wojnie Krwi powiedzieć nic złego. To specyficzna, niespieszna gra przeznaczona głównie dla odkrywców poszukujących wiedźmińskich smaczków i odwołań. Dla ludzi znużonych szaleńczym tempem blockbusterów, stawiających sobie za cel chwycenie odbiorcy za fraki po pięciu minutach i serwujących mu wizualną orgię. Troszkę zwolnić, wyluzować i zabierać się do niszczenia zdziczałych tronów!

Wojna Krwi trafiła już do przedsprzedaży. Gra ukaże się w wersjach na PC, PS4 i Xone. Premiera przewidziana jest na 23 października.