Co tu dużo gadać – pod wieloma względami najbardziej oryginalna, najlepiej zrealizowana, najbardziej klimatyczna gra VR 2017 roku. Tyle że trzeba mieć horrorową podbudowę, żeby ją strawić. Inaczej odrzuci.

Wilson’s Heart ukazał się w kwietniu wyłącznie w wersji na Oculusa i trochę przemknął niezauważony. Czarno biała stylizacja nie każdego musiała urzec, a jeszcze dodatkowo hasła reklamowe krzyczące, że to „przerażający horror” także nie musiały się wydać dostateczną rekomendacją dla ludzi spragnionych oglądania przyjemnych wizji. Tyle że gra wcale nie oferuje „jump scares”, serwowanych w wielu prymitywnych produkcjach z zombie, krewnymi duchów z „Ringu” i innym tałatajstwem, którym rasowi fani grozy są już najzwyczajniej w świecie zmęczeni. Wilson’s Heart posiłkuje się nie tym, lecz wypaczoną wersją rzeczywistości połowy XX wieku, perfidną i perwersyjną do granic możliwości.

Cudowny świat, w którym widać nawet dymki płonących świec, rozpryskujące się krople deszczu i żyłki w liściach roślin. Do tego odwoływanie się do największych mitów kina SF z lat pięćdziesiątych: jest i człowiek-mucha, Potwór z Czarnej Laguny, do tego autorskie manekiny, parodia Beli Lugosiego plus lepiej wymyślony Big Daddy. Co więcej, wśród znakomitej obsady – pod względem aktorskim to jedna z lepiej zrealizowanych gier w ogóle – dominuje Peter Weller, dostarczający jako Robert Wilson zachrypniętym głosem najlepsze teksty. Gdy pada „Może dostarczymy ci nowe ciało” – chodzi pewnie o „Videodrome” Cronenberga. Gdy pada „Czy jest bezpiecznie?” – przypomniał mi się „Maratończyk”. Plus te niesamowite westchnięcia, przekleństwa i luzackie teksty podkradzione z repertuaru Asha Williamsa.

Wilson’s Heart posługuje się systemem teleportacji pomiędzy wybranymi punktami, operuje jednak w pełnej przestrzeni 360 stopni i nie trzeba do tego ustawiać trzeciego czujnika ruchu. Wiele czynności trzeba wykonywać, obracając się na wszystkie strony, przez co nie ma wygodnego siedzenia na foteliku podczas tych kilkunastu godzin grania – przynajmniej mnie tyle zajęło ukończenie przygody.

Wielkim smaczkiem jest osadzenie akcji w 1947 roku z odwołaniami do wydarzeń z początku wieku. W znajdowanych gazetach możemy przeczytać o „technicznym bogu”, czyli superkomputerze ENIAC, znajdą się też doniesienia o obserwacjach UFO. Gra zawiera sekwencje zręcznościowe, które nie drażnią, nie nudzą i cały czas dostarczają nowych wrażeń. Poza tym reżyser Josh Bear, jednocześnie CEO producenta o wdzięcznej nazwie Twisted Pixel plus twórca paru filmowych wycieczek, wprowadził w Wilson’s Heart niespotykane w VR zadania. Absolutną bombą jest sekwencja, w której stare fotografie trzeba ułożyć w taki sposób, żeby stały się jedną animowaną historią.

Kim jest Robert Wilson? Jaki był prawdziwy powód, dla którego znalazł się w tajemniczym szpitalu? Ta historia ma swoje przerażające zakończenie, które lokuje się wyżej od pulpowych puent, z których Wilson’s Heart mocno sobie kpi, a jednocześnie oddaje im hołd. Josh Bear zapewnił to, co uwielbiam, czyli możliwość spokojnej eksploracji szpitala, zwiedzania komnat pełnych obrazów i dziwnych sprzętów z początku XX wieku. Są momenty, gdy dostarczane obrzydliwości mogą co poniektórych odbiorców wytrącić z równowagi. Ale jeśli widziało się „Martwe zło” i „Muchę”, to nie powinno być problemów z przetrzymaniem dawki serwowanych kilka razy w ciągu przygody szoków. Poza tym pozostają wrażenia pobytu w miejscu z innego świata. Fascynującym, może nawet trochę jak z laboratorium Tesli, i zarazem groźnym.

Gdy skończyłem przygodę, po raz pierwszy od dawna naszła mnie chęć, żeby przeżyć ją od nowa.