Brooklyn już dawno zaanektowali hipsterzy, na Harlem można przespacerować się na niedzielny obiadek i nawet Hell’s Kitchen odstrasza czynszami z piekła rodem. Ale Nowy Jork sprzed trzydziestu paru lat jawił się jako miejsce wyjęte z innej, niezgentryfikowanej rzeczywistości.

Kosmopolityczna metropolia nękana przez problemy ekonomiczne i społeczne wynikłe z powodu postępującej deindustrializacji wydawała się wtedy przeciętnemu mieszkańcowi Ameryki swoistą egzemplifikacją wszystkiego, co z tym krajem nie tak. Słupki na statystycznych diagramach przedstawiających wskaźniki przestępczości gwałtownie poszybowały do góry, przyklejając tym samym Nowemu Jorkowi łatkę miasta zdeprawowanego, której ten nie pozbędzie się aż do połowy lat dziewięćdziesiątych. A jednak, oglądając cokolwiek zapomniany już dokument „80 Blocks From Tiffany’s” z 1979 roku, trudno nie polubić tych wszystkich gości z Savage Skulls i Nomads, którzy trzęśli wtedy południowym Bronxem. Crazy Joe, DSR i inni to nie kolorowe fircyki, jakich znamy z kinowego ekranu, ale prawie że zwyczajni, równi goście, choć czasem mignie tu opaska ze swastyką na czarnoskórym ramieniu. I tylko przebitki z gliniarzami przybliżającymi ich kartoteki zdają się sprowadzać człowieka na ziemię.

Film, do dziś raczej nieznany, doczekał się premiery na kasetach dopiero po kilku latach i, choć nie takie było zamierzenie reżysera, jest i dokumentem historycznym, i cennym komentarzem społecznym. Mimo że „80 Blocks From Tiffany’s” nie zdobyło wtedy rozgłosu, nowojorskie gangi ostatecznie trafiły jednak na kinowe afisze. Na początku lutego 1979 roku, czyli równe czterdzieści lat temu, na ekranach zagościł bowiem bez mała kultowy już dzisiaj film „Wojownicy” autorstwa Waltera Hilla, dziełko tanie, krótkie i proste, któremu udało się odcisnąć na popkulturze wyraźny stempel, także na całym rynku gier. I to bardziej niż się wydaje.

Oczywiście to może być tylko osobliwy zbieg okoliczności, jakich historia zna tysiące, lecz ten niepozorny film, nakręcony niemal dekadę przed Double Dragon i innymi tytułami złotej ery beat ’em up, do których kwalifikują się szczególnie w tym świetle istotne klasyki takie jak Final Fight i Streets of Rage, wydaje się antycypować scrollowane bijatyki miejskie. Ale nawet jeśli to jedynie zupełnie niezależne od siebie procesy twórcze, nie sposób – przynajmniej z perspektywy miłośnika gier – nie spojrzeć na rzeczony tytuł inaczej jak na protoplastę wymienionych powyżej serii, choć ich rodowód jest przecież niezmiennie japoński. Interesująca wydaje się już sama konwergencja, bo film jest zbieżny z wyżej wymienionymi grami na poziomie struktury narracyjnej oraz samego przedstawienia betonowej przestrzeni.

„Wojownicy” mają prostą fabułę: delegaci tytułowego gangu z Coney Island, oskarżeni (oczywiście niesłusznie) o zamordowanie faceta dążącego do zjednoczenia nieformalnych grupek, które podzieliły między sobą Nowy Jork, muszą przebyć długa drogę do domu aż z nieprzyjaznego Bronxu. Jako że wydano na nich wyrok, każda dzielnica jest dlań terenem wrogim. Nietrudno potraktować kolejne przemierzane przez Wojowników ulice jako poziomy, przy czym każdy następny etap jest trudniejszy od poprzedniego. Pierwszy napotkany przez nich gang, Sieroty, to zwyczajne osiedlowe łobuzy dysponujące praktycznie jedynie pięściami, na których wystarczy rzucony koktajl Mołotowa, ale im dalej, tym trudniej. Wojownicy nie posiadają – tak jak często gracz na początku rozgrywki – żadnej broni, z czasem zdobywając ją na pokonanych przeciwnikach dzierżących na przykład kije baseballowe. Co znamienne, finałowy przeciwnik, czyli boss, ma do dyspozycji pistolet. Czyli, jak już zostało powiedziane, z każdym poziomem trudność rośnie.

Spotykane przez Swana, Ajaxa i spółkę gangi wyróżniają się jakimś atrybutem: wymalowani członkowie Baseball Furies mają na sobie sportowe stroje, Lizzies składa się z samych kobiet, Punks jeżdżą na wrotkach. Jednocześnie każda grupa pozostaje wewnątrz zuniformizowana: wszyscy wyglądają niemalże identycznie, jak nadciągający ze wszystkich stron przeciwnicy w klasycznym beat’em upie. Nasi (anty)bohaterowie też noszą takie same kamizelki. Wymieni powyżej miejscy chuligani (scharakteryzowani wyraźnie jako typ przeciwnika, pozbawieni charakterologicznej głębi) są ograniczeni do swojego terytorium i nie występują nigdzie indziej. Baseball Furies pojawiają się wyłącznie na terenie parku Riverside, a Punks śmigają po stacji metra. Zdaje się, że tylko policyjne oddziały, pojawiające się znienacka pomiędzy dzielnicami-poziomami jako istna specjalna klasa przeciwnika, nie respektują podobnej reguły.

Z jednego etapu do drugiego można przejść, pokonując lub przechytrzając przeważające siły wroga, a o jego ukończeniu informuje komiksowa plansza, która wyraźnie dzieli film na rozdziały. Hill na taką modyfikację narracji zdecydował się co prawda dopiero później, przy okazji wersji reżyserskiej z 2005 roku, ale rzeczone rozwiązanie wydaje się jeszcze bardziej podkreślać pokrewieństwo „Wojowników” z grami, które tradycyjnie wykorzystywały podobny sposób opowiadania, wyraźnie oddzielając sceny walk od fabularnych wypełniaczy. Bo ważniejsza od samej intrygi zawsze pozostaje akcja oraz konstrukcja świata przedstawionego.

Ogólnie rzecz biorąc, Hill zbudował na ekranie rzeczywistość rodem z gry jeszcze zanim podobne produkcje zagościły na automatach, komputerach i konsolach. Nowy Jork jest u niego zaledwie settingiem, miejscem prawie że wyodrębnionym z kontekstu kulturalno-społecznego. To miasto niemalże opustoszałe i przedstawione wyłącznie z perspektywy uczestników konfliktu (nawet spotkani w metrze „zwyczajni ludzie” posiadają atrybuty podkreślające ich przynależność do danej grupy społecznej), zupełnie jak później w Streets of Rage, Final Fight czy nieco starszym Target: Renegade. Przestrzeń miejska jest tam bowiem przedstawiona jako swoista pustynia, gdzie nie działają żadne sklepy i lokale usługowe, a szare blokowiska są zamieszkane tylko przez gangi.

Nie działa tam chyba nic poza metrem, które jest środkiem transportu wykorzystywanym nie tylko przez Wojowników, ale i bohaterów wyżej wymienionych gier (oraz, jak można się domyślać, bezimiennego karateki z Subway Vigilante). Ba, nawet postapokaliptyczny świat z Two Crude Dudes nie wydaje się aż tak odległy od wizji przedstawionej przez Hilla i poniekąd, na paru poziomach, zbieżny z tym, co oglądamy w „80 Blocks From Tiffany’s”, filmie bądź co bądź dokumentalnym. Dlatego istotne było nakreślenie odpowiedniego kontekstu już na początku niniejszego artykułu. Co ciekawe, powyższe gry wyprodukowano w większości w Japonii, lecz o osadzeniu ich w takich, a nie innych środowiskach zadecydowały najpewniej kwestie merkantylne.

Ale „Wojownicy” i omawiane gry rozjeżdżają się w zasadzie pod koniec, w ostatnim etapie, kiedy umęczeni bohaterowie powracają na Coney Island. Tam czeka na nich prowodyr z konkurencyjnego gangu, autor ich nieszczęścia, co jest rozwiązaniem nietypowym w grach. Zwykle to my musimy utorować sobie drogę do okopanego na ostatnim piętrze wieżowca głównego bossa. Tyle dobrego, że, tak jak zwykle na finałowego przeciwnika, zwykły kopniak nie wystarczy. Trzeba znaleźć odpowiedni sposób, aby go pokonać, wykorzystać słaby punkt i właściwą chwilę.

Film Hilla został w 2005 roku przetłumaczony przez Rockstar na grę na konsole. Oczywiście był to beat’em up, lecz już w erze trójwymiaru i rozbudowanej narracji, przez co struktura oryginału została z przyczyn obiektywnych zmieniona. Sama fabuła „Wojowników” stanowi zaledwie końcowy wycinek gry, a główna część to wydarzenia retrospektywne.

Bliższa ośmio- i szesnastobitowej tradycji scrollowanych bijatyk, lecz o wiele słabsza, jest The Warriors: Street Brawl z 2009 roku, kolejna wariacja na temat wydarzeń z filmu. Rockstar planowało duchowy sequel swojej gry, który miano osadzić w latach sześćdziesiątych w Londynie, lecz plany te spełzły na niczym. Wywiedzeni z powieści Sola Yuricka Wojownicy pojawili się jeszcze w komiksie o podtytule Jailbreak, opowiadającym o losach gangu po wydarzeniach z pamiętnego filmu. Filmu, który, być może, po czterdziestu latach od premiery pozwoli spojrzeć na historię gier nieco inaczej.

Artykuł ukazał się w Pixelu #44, którego nakład został już wyczerpany. Zapraszamy jednak do sklepu Pixela po inne wydania magazynu w druku oraz po cyfrowe wersje.