Od dłuższego czasu szukamy z kumplem fajnej produkcji, z opcją kooperacji, aby jako stare zgredy, w wolnych chwilach od pracy i obowiązków dorosłości, rozładować niektóre negatywne emocje nagromadzone w trakcie stresującego dnia. Poprzez sianie mordu i zniszczenia oczywiście.
I chyba znalazłem odpowiedni dla nas tytuł, a jest nim wyczekiwane przeze mnie Warhammer: Vermintide 2. Fanem marki stworzonej przez Games Workshop jest od dawna. Może daleko mi do prawdziwego zapaleńca, ale wielkim sentymentem darzę uniwersa brytyjskiej firmy. Pierwsza część Vermintide potrafiła przyciągnąć mnie do monitora, choć pozostawiła we mnie spore uczucie niedosytu. Wciąż czułem jakbym grał tylko i aż w dużą modyfikację Left for Dead. Po zapoznaniu się z „dwójką” mogę z radością obwieścić, że ekipa z Fatshark podołała zadaniu, tworząc naprawdę dobrą grę.
Sporo radochy dał mi już sam wybór najodpowiedniejszego bohatera. Tych jest pięciu (jak poprzednio), a każdy z nich ma jeszcze trzy – różniące się od siebie – podklasy. Na samym początku zdecydowałem się na elfkę Kerillian, żeby po jakimś czasie spróbować swoich sił jako wojownik Markus, później paliłem zastępy Chaosu i szczurzego pomiotu dzięki zdolnościom Sienny, aż w końcu odkryłem, iż uszytą mi na miarę postacią jest pan Victor Saltzpyre, czyli łowca czarownic. To właśnie jako ten jegomość przechodzę misję po misji, zarówno w trybie wieloosobowym, jak i singlowym, gdzie wspierają mnie boty. A dlaczego wciąż przechodzę? Ponieważ jest tu sporo grindu. Aby rozwinąć postać, poznać nowe umiejętności, zdobyć dobry ekwipunek, poszczególne etapy trzeba rozegrać więcej niż raz lub dwa. Co całkowicie mi nie przeszkadza, gdyż sama rozgrywka jest po prostu nieziemsko satysfakcjonująca. Przebijanie się przez hordy Skavenów i Chaosu dosłownie uzależnia. Samo rozczłonkowywanie, a nawet przepoławianie, ścierwa jakie za każdy razem rzuca na mnie gra, niezmiernie bawi mojego wewnętrznego sadystę (wiem jak to zabrzmiało, ale cóż – nic nie poradzę).
A skoro już przy chmarach wrogów i sadyzmie jestem, to coś mi się zdaje, ale wirtualnego Mistrza Gry chyba czasami ponosi. Jakby to właśnie on czerpał największą, sadystyczną przyjemność z torturowania gracza. W trakcie rozgrywki zdarzało mi się, że na placu boju pojawiał się wielki Pomiotu Chaosu, oczywiście poprzedzony wielką falą szczurów. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że będąc już na dobre zajęty ożywioną wymianą poglądów ze wspomnianym stworem, za moimi plecami spawnowali się ciężkozbrojni Chaosu wraz z obstawą. Takie sytuacje niejednokrotnie kończyły się zejściem całej mojej ekipy na tamten świat. Ale cóż, taki to bohaterski żywot.
Sam rozwój postaci również bardzo mi się spodobał. Doświadczenie oraz nagrody w postaci skrzynek zależne są od tego jak dobrze poszło drużynie, a także od tego, czy gracze zdecydowali się na opcjonalne utrudnienia, np. w postaci jeszcze większych ilości szeregowych wrogów lub losowego pojawiania się elitarnych jednostek przeciwnika. I tak, są tu pudła z różnego rodzaju szmelcem, ale zdobywa je się tylko i wyłącznie za wykonywanie zadań lub osiąganie kolejnych poziomów doświadczenia. Takie rozwiązanie jest moim zdaniem godne pochwały. Tym bardziej, że jeśli zostałem uraczony zbędnym dla mojej postaci ekwipunkiem, zawsze mogłem przetopić tę nagrodę, a resztki przeznaczyć na ulepszenie posiadanego rynsztunku.
Zaprawdę powiadam Wam, warto wejść do świata Vermintide 2. Niesamowity klimat tej produkcji udowadnia, że w Fatshark muszą pracować ludzie będący fanami Warhammera. Co w połączeniu z kapitalną mechaniką rozgrywki, ładną grafiką i świetną warstwą muzyczną zaowocowało naprawdę dobrą produkcją.
PS. Aha, byłbym zapomniał, w grze da się usłyszeć głos Karla Willettsa z Memoriam i Bolt Thrower. To, kogo zagrał, niech już postanie niespodzianką dla najbardziej zainteresowanych.