W latach osiemdziesiątych, gdy przemysł gier wideo dopiero raczkował, powstawały najbardziej niezwykłe produkcje, a ich twórcy wykazywali się niespotykaną już dziś fantazją.
Steve Meretzky, Ron Gilbert, Brian Moriarty czy Roberta Williams także prywatnie byli niebanalnymi ludźmi. Co się z nimi stało, czym się dziś zajmują? Ojciec Secret of Monkey Island w wywiadach powtarza, że gardzi korporacyjnym drylem, zgodnie z którym sznyt kolejnych produkcji ustalają na zebraniach działu marketingu laicy w garniturach. Williams wraz z mężem przemierzyła Atlantyk i napisała podręcznik „Opływanie oceanu dla opornych”. Twórca nieśmiertelnego Another World, Eric Chahi, na długie lata porzucił zgiełk świata i zajął się fotografowaniem natury. Co by nie mówić, wszyscy dawni pionierzy wypadli z branży rozrywkowej. Wszyscy? O nie, Chris Roberts nie wypadł.
Gwiazdorstwo miał w genach. Gdy spotkałem go kiedyś na targach gier ECTS – z kieliszkiem szampana pozował do zdjęć, uśmiechnięty i zadowolony. Widać było od razu, że różni się od tych wszystkich zasuszonych programistów w grubych szkłach. Otwarcie mówił, że końcowym przystankiem jego podróży ma być Hollywood. Urodzony Kalifornijczyk, pierwsze gry pisał jako nastolatek, a mając zaledwie 26 lat reżyserował już Marka Hamilla i Malcolma McDowella na planie trzeciej części Wing Commandera. Wtedy, w 1994 roku była to gra o najwyższym budżecie, najbardziej efektowna, określano ją mianem filmu interaktywnego. Wielkie studia upomniały się o niego. 20th Century Fox, ta sama wytwórnia w której George Lucas zrobił „Gwiezdne wojny”, zgodziła się przenieść Wing Commandera na duży ekran. Film jednak okazał się katastrofą, co miało być dowodem, że gry komputerowe nie dadzą się przetransferować do kina. Roberts został upokorzony, niedługo potem wycofał się też rakiem z przemysłu gier. Ale szybko odnalazł się. Założył firmę – jedną, potem drugą i wyprodukował takie tytuły jak „Pan życia i śmierci”, „Punisher” czy „Obłęd”, słowem pierwszoligowe kino hollywoodzkie. Obecnie pracuje m.in. przy filmie z Bruce’em Willisem. Nie skończywszy nawet czterdziestki, znalazł się w samym sercu Fabryki Snów. Teraz powrócił ze Star Citizenem i znów go spotkałem, tyle że już nie w Anglii, lecz w Niemczech. Prawie się nie zestarzał. Jego nowy wielki projekt wygląda niesamowicie, pochłonął już ponoć 100 milionów dolarów, a ciągle nie jest ukończony. Ale zapewne będzie. „Skrzydlaty dowódca” po prostu potrafi spełniać swoje marzenia.