Assassin’s Creed wydobył się z odmętów wtórności i trafił na nowy tor prowadzący w ciekawym kierunku. Najnowsza część dowodzi, że uważana przez wielu za wyeksploatowaną seria wciąż ma potencjał!

Do „Assassin’s Creed” miałem swego czasu stosunek ambiwalentny. Bo fabularnie pierwsza gra zapowiadała się bardziej niż ciekawie, ale ostatecznie rozmieniała się na groszowe przyjemności wykonywania nużących, podobnych do siebie misji, a najciekawsze rzeczy działy się niejako poza rozgrywką. Najlepsza była możliwość oglądania zrekonstruowanego klimatycznie średniowiecznego krajobrazu, pozwiedzania ówczesnej Jerozolimy, Damaszku, czy Akry. Ale fantastyczne widoczki i historyczna otoczka to było jednak odrobinę za mało.

W pomyśle z wieczną wojną między bractwem Asasynów i zakonem Templariuszy toczącą się i we współczesności był jednak potencjał, co udowodniły dwie kolejne części z Enzio Auditore jako głównym bohaterem. Fabuła stała się bardziej rozwojowa, misje bardziej różnorodne, elastyczne i wymagające pomyślunku. Wprowadzenie na scenę historycznych postaci i „udział” w grze Mikołaja Kopernika, czy Leonardo da Vinci dodawały kolorytu, a do tego dzięki graficznej oprawie zwiedzanie XV-wiecznego Rzymu, Florencji, czy Wenecji stało się ekscytujące. Na tyle, ze zdarzało mi się zapominać o misjach, zadaniach i wyzwaniach i ot tak włóczyć bez celu po odtworzonych z wdziękiem uliczkach, oglądać katedry, świątynie. Jak nie przymierzając japoński turysta.

W kolejnych było już jednak gorzej. Fabularnie seria ugrzęzła gdzieś na bezdrożach miedzy ezoteryka, paleoastronautyką, wszechświatowa teorią spisku i ekumenicznym banałem. Autorzy wymyślali efektowne zwroty akcji wiodące w kierunku niestworzonych pseudohistorycznych banialuków, tymczasem kolejne gry stawały się powtarzalne, wtórne, schematyczne. Nie pomogła przeprowadzka do Nowego Świata, nawet chwalony „piracki” „Black Flag”nie przykuł jakoś mojej uwagi. Wycieczka do Paryża z czasów rewolucji w „Unity” francuskiej jakoś nie miała polotu, ale już w rozgrywającej się w XIX-wiecznym Londynie „Syndicate” były i dobre momenty i ciekawe patenty.
Mimo to na „Origins” nie czekałem jakoś bardzo niecierpliwie. Przeświadczony, że z tej całej assassyńskiej epopei niewiele da się jeszcze wycisnąć spodziewałem się wszystkiego najgorszego. Tymczasem najnowsza część okazała się jedną z najlepszych w całym cyklu. W moim prywatnym rankingu przegrywa tylko z „Assassin’s Creed II” i z „Brotherhood”.

Pojawił się nowy bohater, którego znów polubiłem tak jak niegdyś Ezia. Może dlatego, że to pierwszy od lat bohater, którego autorzy pozwolili w ogóle poznać bliżej niż pobieżnie, obdarzony indywidualnością wykraczającą ponad dominującą w poprzednich częściach typowość, wplątany w historię nie tylko „organizacyjnie” przez przynależność do takiego czy innego bractwa, ale osobiście przez swego rodzaju tragiczne fatum. Bayek z Siwy łączy sprzeczności, to taki „uśmiechnięty zabójca”, z którym nietrudno się zidentyfikować albo wręcz zaprojektować nań własne emocje. Jest fascynujący w swojej dobroci, naiwnej szlachetności i kontrastującym z tym wizerunkiem bohatera bez skazy rządzy zemsty, bezlitosnym zapamiętaniem, z jakim poluje na ludzi, którzy zamordowali mu syna. Bayek jest więc wreszcie postacią z krwi i kości, a nie działającą na zlecenie kukłą. Furia i zemsta walczą w nim z wiarą w uniwersalne wartości, czysto ludzką godnością, karzącą z graniczącą z szaleństwem determinacją walki z despotyzmem egipskiego faraona Ptolemeusza XIII. Krwiste postaci pojawiają się także w otoczeniu Bayeka. Choćby jego żona Aya obdarzona skomplikowanymi cechami charakteru albo zmysłowa Kleopatra – siostra panującego Ptolemeusza, biorąca czynny udział w akcji.

Przeniesienie akcji do Egiptu z I wieku przed naszą erą okazało się strzałem w dziesiątkę. Bo to czas z jednej strony barwny, z drugiej stosunkowo dobrze obecny w świadomości dzięki romansowym ekscesom Kleopatry i uwikłaniu w dzieje imperium rzymskiego. A fakt jakiej takiej orientacji w historycznych realiach i znajomości prominentnych protagonistów ma wcale nie tak małe znaczenie. Poza tym jest wreszcie Egipt tamtych czasów po prostu scenerią atrakcyjną do wirtualnego „zwiedzania”. Są starożytne ruiny pamiętające narodziny cywilizacji, monumentalne piramidy w Gizie, są falujące pustynie, fantastycznie wyeksponowane, klimatycznie zrekonstruowane miasta, miasteczka, posiadłości ziemskie, domostwa, jaskinie, tajemnicze wnętrza świątyń. Obraz wyłaniającej się zza wydm starożytnej Cyreny dosłownie zapiera dech. „Origins” to gra wręcz absurdalnie ładna, pełna kolorów i szczegółów. Żywe zielone palmy z cieniem padającym na piasek, długie łodzie płynące po lśniących wodach, misternie zrekonstruowane budynki – od łaźni po przepastne areny – wszystko to naprawdę robi wrażenie. Ale nie tylko o dobre wrażenie chodzi. Wszystko to jest też bowiem żywą, przekonującą prezentacją rozwijającej się cywilizacji – obrazem kulturowego tygla, w którym egipska kultura miesza się z wpływami greckimi i rzymskimi. Nie dziwi fakt, że Ubisoft zamierza wyda łatkę, która zamieni „Origins” w swego rodzaju muzeum edukacyjne.

Zachwyty, zachwytami, ale nie tylko one są siłą tej gry, tak jak to miało miejsce w przypadku pierwszej części cyklu. Niby niewiele się zmieniło – jest tu wielu złych ludzi do zabicia i tajemnic do rozwiązania. Ale jest trochę inaczej niż bywało do niedawna. Odejście od sztywnego schematyzmu, mechaniki zdobywania wpływów i eliminacji wrogów zaowocowało krokiem w kierunku pełnowartościowej gry RPG. I jest to kierunek, w którym jak mi się zdaje Ubisoft powinien zmierzać dalej poszukując nowej tożsamości serii.

Owszem wiele tu elementów „pożyczonych” skądinąd, odkrywczych i oryginalnych pomysłów nie ma prawie wcale, cała przygoda toczy się wokół walki, zabójstw, sekretnych grabieży, znajdowania i ulepszania broni, wyposażenia, wypełniania drzewa umiejętności. Niby znane i ograne, ale osadzone w nowym kontekście sprawdza się zadziwiająco dobrze. Znajomość mechanizmów ani trochę nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, od początku człowiek czuje się „u siebie”. Po raz kolejny okazuje się, że oryginalna gra nie musi być koniecznie zbudowana z wyłącznie nowatorskich elementów. Pozornie ograne, wyświechtane i zużyte, wyciągnięte z lamusa, połączone z głową w spójną całość patenty, splecione solidną fabularną osnową i wypełnione różnorodną akcją wciąż mogą dać oryginalny, zaskakująco świeży efekt.

Momentami szkoda, że kolejne misje i działania same w sobie nie są dostatecznie wyeksponowane. Przeniknięcie do łaźni, śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci, udział w wyścigach rydwanów – to wszystko przynosi dobrze znany dreszczyk emocji, ale jakoś za łatwo się rozwiązuje, brakuje odrobiny celebracji, by satysfakcja była pełna. Ale może niedosyt jest tu zamierzony? Przy tak rozbudowanej grze nie sposób było uniknąć pewnej powtarzalności i monotonii, ale nie na tyle na szczęście, by znudzić. Znacznie poprawiła się mechanika walki. Nie wystarczy wciskać rytmicznie kombinacje klawiszy, łączyć ciosy w combo jak w poprzednich grach cyklu. Walka jest znacznie bardziej organiczna, a wrogowie silniejsi. Konieczne są uniki, odskoki, blokowanie i strategia. To wciąż nie to, co mogłoby zaspokoić weteranów hardkorowych walk w trzecioosobowej perspektywie, ale kolejny krok w dobrym kierunku, a różnorodność broni daje możliwość wyboru własnej taktyki.
Origins może i nie jest wolny od wad, za wiele tu wciąż religianckich dziwactw żenionych na siłę z nauką w powikłanych pasażach, cała fabuła jest ciut za bardzo dęta, ale „Origins” zaskakująco ciekawie łączy to, co sprawiło, że seria stała się popularna z tchnieniem nowego ducha. Fascynująca sceneria historyczna, akcja i mnóstwo intryg po raz pierwszy od dłuższego czasu zostały zaaranżowane w inteligentny, angażujący zmysły i intelekt sposób. Przyszłość serii rysowałaby się bardzo obiecująco, gdyby nie drobny fakt, że pierwsze rozszerzenie DLC „The Hidden Ones”, które ukazało się kilka dni temu okazało się kompletnym rozczarowaniem. Odezwały się stare grzechy autorów serii produkujących gry na zasadzie – stwórz nowe lokacje, wytnij fragmenty, wklej, przekalkuj i gotowe. Dodatek jest zwyczajnie nijaki – fabuła rozgrywająca się w Synaju jest wyłącznie pretekstowa, a rozgrywka ogranicza się do infiltracji rzymskich jednostek wojskowych, siania dywersji sprawdzonymi metodami i eliminacji przywódców. Jedna tylko misja w starym grobowcu jest nieco inna i ma pewien klimat, ale jak na złość za szybko się kończy. Nudne to, wtórne, pozbawione polotu, a i nowych lokacji nie chce się zwiedzać. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne zapowiadane rozszerzenia będą lepsze, a tworząc kolejną grę twórcy podążą raczej kreatywnym tropem, choćby i opartym na swoistym recyclingu, zamiast jak w kilku poprzednich częściach plagiatować samych siebie na zasadzie wyciskania z wyciśniętej cytryny ostatnich soków. Czego ani sobie, ani Wam nie życzę, bo „Origns” naprawdę daje nadzieję na to, że serial „Assassin’s Creed” może z powodzeniem trwać i całkiem ciekawie ewoluować.