Młodzieżowa space opera pożegnała się z figurkami i przywitała z komputerami stacjonarnymi.

Największym problemem Starlink: Battle for Atlas był fakt, że gra nie wyglądała jak nic szczególnego. Ubisoft próbował zrobić wokół nadchodzącego tytułu sporo szumu, chwaląc się ciekawym pomysłem na przyczepiane do konsolowych kontrolerów figurki, które mogliśmy modyfikować w czasie rzeczywistym zmieniając jednocześnie to, co pojawia się na ekranie, ale nic z tego nie wyglądało ciekawie na pokazach, nawet, gdy zapowiedziano że switchowa wersja gry zawierać będzie specjalny, ekskluzywny bonus w postaci Foxa McClouda i jego statku, prosto z serii Star Fox.

To jeden z tych przypadków gdy rzeczy w praktyce wyglądały znacznie lepiej niż na zapowiedziach, bowiem położywszy ręce na samych figurkach podczas pokazu na Gamescomie bawiłem się jak dziecko. Podpinanie nowych broni, sprawdzanie, jak bardzo jestem w stanie zepsuć statek, doczepiając do niego wszystkie skrzydła z innych modeli i radość z samego latania w wykreowanym świecie były ogromne. Recenzując ten produkt kilka miesięcy później też nie mogłem nadziwić się, jak dobrze fizyczne elementy gry współgrają z tymi na ekranie i nachwalić pracy Ubisoftu – z umiarem oczywiście, bo gra daleka była od ideału.

Rzecz w tym, że na dłuższą metę elementy fizyczne okazywały się niepotrzebne – posiadanie cyfrowej edycji z wszystkimi broniami oznaczał, że grając bez figurki przyczepionej do kontrolera gracz mógł korzystać z większego arsenału niż ten dostępny „na żywo”. W rezultacie, żeby w pełni rozwinąć skrzydła trzeba było albo dokupić kolejne zabawki do Starlink albo po prostu grać w tytuł Ubisoftu jak zwyczajną grę. Wiele wskazuje, że gracze wybrali tę drugą opcję. Już jakiś czas temu wydawca ogłosił, że nie będzie kontynuować produkcji fizycznych zabawek, choć możemy spodziewać się cyfrowych rozszerzeń, a teraz, już dziś, Starlink ukazuje się na komputery osobiste. Pozostaje liczyć, że w nowym domu będzie mogła się rozwijać.