Bywa, że recenzent, redaktor lub pisarz-amator otrzymuje do oceny tytuł tak zły, że przez jego pryzmat dałoby się utopić niejeden doskonały, sprzętowy produkt. Gdyby tylko ktokolwiek odważył się dołączyć taki produkt w roli system sellera do konsoli. Przyznaję się, przeszedłem cały Breath of the Wild, chłonąc świat i zachwycając się kolejnym etapem ewolucji gier fabularnych, przez niego będę zawsze spoglądał ckliwie na Switcha.

Gdybym jednak zaczął przygodę ze Switchem od zupełnie innej gry (której tytuł, ze względu na wrażliwe zmysły graczy pozwolę sobie pominąć), która prawdopodobnie po prostu wyrosła z pasji do tworzenia produktów rozrywkowych (lub chęci zarobienia na nich), nigdy więcej nie spojrzałbym na japońskie konsole. Tu wychodzi na wierzch ryzyko, z jakim wiąże się sprzedaż konsol bez jakichkolwiek gier w pakiecie – jeśli producent umożliwi podejmowanie wyboru pierwszej gry graczowi, a ten popełni przy tym wyborze błąd… Z drugiej strony sprzedaż zestawu z grą z gatunku, który zupełnie nie pasuje do profilu gracza to równie marny pomysł.

W niewspomnianym z nazwy tytule zupełnie zaskoczyło mnie, jak wiele elementów rozgrywki da się całkowicie zepsuć, pomimo wciąż istniejącego (hope so) systemu weryfikacji gniotów (po stronie producenta sprzętu do grania). Jeśli spojrzeć na całe zjawisko nieco szerzej, to im większa pula gier w ofercie, tym większe szanse na trafienie na coś zupełnie schrzanionego. Pomimo że gra (której nazwy wciąż nie wymieniłem) w wersji dla Steam uzyskała według jednej z recenzji 71%, cały czas zastanawia mnie, jak możliwy był tak wysoki rezultat. Zacznijmy od samych podstaw: budujemy sobie fabułę, jakiegoś sympatycznego bohatera, przeciągamy gracza przez tutorial i wrzucamy w rozgrywkę. Wyobraźmy sobie też, że… fabuła w sumie kuleje, mechanika walki z przeciwnikami sprowadza się do zbliżenia do wroga i zadania ciosu jednym (ściśle określonym) przyciskiem) – albo się uda, albo stracimy kawałek żywota. Równie intrygujący jest motion capture zastosowany do (mniej więcej) trójwymiarowych stworów – poruszają się one tak, jakby połknęły kij i dalej odbijało im się drzazgami. Nawet system wyświetlania map wyraźnie został odziedziczony po jakiejś większej konsoli – wszystko na 7-calowym ekraniku wygląda tak, jakby ktoś zapomniał o jakże przydatnej opcji powiększania niewyraźnych obszarów. Nawet po dziesiątym, przypadkowym upadku poza wyraźnie ograniczone poziomy (czytaj: dostałem się pod tekstury i oglądałem wewnętrzny świat gry, nie, nie był szczególnie fascynujący), jeszcze się nie poddałem. Nie zraziły mnie mini gry, w których na pamięć biegałem z miejsca na miejsce, zbierając jakieś ważne przedmioty (jednocześnie trzymając w pamięci układ planszy, bo strzałki, podpowiadające drogę w poprzednich planszach gdzieś się pogubiły). I nie zraziły mnie misje poboczne, w których właściwie zbierałem jakąś ściśle określona liczbę roślinek, albo tłukłem zastępy koślawych wrogów raz za razem (pamiętacie uwagę o motion capture?). Interfejs też zaliczyłbym do kulawych i chaotycznych: tak jakby ktoś wrzucał do worka wszystkie możliwe rozwiązania, nie podejmując decyzji, które z nich jest najlepsze.

Nawet tematyczne zdarzenia w zamczyskach pełnych duchów i marne metody straszenia nie zawróciły mnie z drogi. Do czasu. Aż gdzieś w 2/3 rozgrywki natknąłem się na bossa. Nie dosyć, że punkt automatycznego zapisu stanu gry wymagał ode mnie powtarzania w kółko tych samych sekwencji, na dodatek walka z wielgachnym płazem była równie barwna i emocjonująca, jak hm… zabrakło mi słów. Po prostu umarłem z nudów. Ostatecznie mam już na początku 2018 wytypowanego gniota roku.

Szanowni deweloperzy: słuchajcie swoich testerów. Jeśli dostrzeżecie, że popadają w obłęd albo nudę, nigdy nie starajcie się wydać komercyjnie swojego wymarzonego, wyśnionego dzieła. Wszystko może się skończyć kalectwem recenzentów albo pozwem za próbę zmiany tego, co ludzie do dziś uznawali za rozrywkę. Gdybym na początku dostał Switcha właśnie z niewymienioną z nazwy grą, od razu zakopałbym go w ołowianej trumnie, kilka metrów pod ziemią. Dodając adekwatną notatkę dla przyszłych pokoleń.

Zawsze będę już pamiętał te kulawe żaby…