Siódmy epizod „Gwiezdnych wojen” przybył poprzedzony znakomitym marketingiem wirusowym. Sala nie była pełna, lecz tuningowany miecz Kylo Rena ostro błyskał wszystkim po oczach.

DZIECI ZAMIAST MŁODZIEŃCÓW

Tak wiele wspomnień, właściwie osobne ludzkie życie zapisane jest w tych filmach. Dla wielu widzów to nie gry, ale „Star Wars” stanowią najsprawniejszy wehikuł teleportujący do krainy dzieciństwa. „Każde pokolenie ma swoją opowieść” – nauczały nas reklamy koncernu Myszki Miki. Trochę się bałem czy jego wygadany wysłannik. J.J. Abrams poradzi sobie z tematem. To przecież facet, który dużą zawodową karierę rozpoczął od niesamowitego otwarcia serialu „Lost”, po którym miliony widzów czuły dreszcze na plecach, kompletnie nie wiedząc co dalej z fantem zrobić i salwując się wprowadzaniem pierwiastków nadprzyrodzonych oraz brnąc w kompletny bełkot.

„Przebudzenie mocy” jest poniekąd remakiem „Nowej nadziei”, wymieniającym kilka elementów, ale szkielet pozostawiający nietkniętym. Przynajmniej połowa zagrywek pojawiających się w filmie stanowi kopie z „pierwszej trylogii”. I co najzabawniejsze, fani traktują to jako wartościowe elementy opowieści, hołdy składane oryginałowi, cytaty i smaczki.

Nowe postaci, grane są przez 20-latków bardzo dobrze, natomiast o Kylo Renie chciałoby się napisać coś więcej, tylko że niektórym czytelnikom zdradziłoby to pewne elementy fabuły, więc pozostańmy przy stwierdzeniu, że jest to co najwyżej parodia Dartha Vadera. W sumie to sprawne kino akcji z kilkoma pamiętnymi momentami, o klasę lepsze od historii młodości Anakina Skywalkera, a jednak nie wskrzeszające Mocy oryginału. Ciężko to zrobić kalkulując każdy ruch i obracając się w sferze politycznej poprawności, zgodnie z którą niewolnik musi się wyzwolić ze swojej plantacji, a kobieta – udowodnić, że jest sprytniejsza od samców. Żeby w ogóle jednak grać na tych instrumentach, Disney musiał najpierw zdobyć kuferek pełen marzeń z przeszłości.

 

MOC IGERA

George Lucas w ostatnich latach wydawał się zmęczony. Utył, na jego twarzy często pojawiał się pot. Brukowce donosiły o jego rzekomej walce z rakiem piersi, który u mężczyzn zwykle kończy się śmiercią. Sam zainteresowany nigdy nie odniósł się do tych informacji, tym niemniej widać było gołym okiem, że nie ma w nim ułamka tej energii, co młodszym tylko o dwa lata Stevenie Spielbergu.

W październiku 2012 roku przeżywaliśmy podróż Corvo przez ponury świat Dishonored, jednak szefa Disneya Roberta Igera gry nie interesowały. Na jeden z weekendów zaszył się w sali projekcyjnej, biorąc na warsztat wszystkie sześć części „Gwiezdnych wojen”. Coś sobie notował, analizował całość opowieści. Miesiąc później Disney kupił Lucasfilm wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Ścięto wiele lasów, żeby wyprodukować papier na opisywanie powstania „Gwiezdnych wojen”. Jako bodaj pierwszy odbrązowił mit i opisał kuchenne sekrety Peter Biskind w wydanej w 1998 roku książce „Easy Riders, Raging Bulls”, gdzie poświęcił zjawisku rozdział zatytułowany Star Bucks. Przedstawił tam George’a Lucasa jako człowieka chorobliwie nieśmiałego, zamkniętego w sobie i niepewnego swego pióra. To w jaki sposób doszedł do historii, którą ludzie zobaczyli latem 1977 roku, było drogą przez mękę i splotem szczęśliwych okoliczności.

Na pytanie: skąd Lucas wziął pomysł na „Gwiezdne wojny” nie ma prostej odpowiedzi. Nie było to – jak w przypadku Tarantino hongkońskie kino akcji – jakieś konkretne zjawisko filmowe, lecz bardziej chęć konkurowania z kolegami w wyścigu po koronę króla Nowego Hollywood. Pierwszą odnotowaną wzmianką jest wspomnienie legendarnego kompozytora Lalo Schifrina, który w 1969 roku na planie debiutu Lucasa, „THX-1138” usłyszał od niego, że ów chciałby kiedyś nakręcić film oparty na motywach komiksu SF Flash Gordon. Kim był ten kosmiczny bohater? Konkurentem innego papierowego herosa, Bucka Rogersa, blondasem z mieczem w garści walczącym z mocno nieziemskimi stworami okutanymi wszakże w koszule, płaszcze i kozaki. Flash Gordon nigdy nie wyrwał się poza obszar zarezerwowany dla poetyki campu, więc może i dobrze, że właściciele praw nie chcieli rozmawiać z Lucasem.

 

BAJKI ROBOTÓW

Na początku lat 70. w fabryce snów dokonywały się największe bodaj w jej historii przemiany. Stary ład, utożsamiany z westernami czy filmami wojennymi, a nawet Stevem McQueenem strzelającym się z gangsterami, schodził na drugi plan. Miejsce na mównicy zajmowało nowe pokolenie reżyserów, którzy zresztą prywatnie stanowili paczkę kumpli. Byli wśród nich Francis Ford Coppola, Martin Scorsese, Brian de Palma, Steven Spielberg i George Lucas. Z początku każdy z nich chciał kręcić kino poważne, z elementami społecznymi. Pierwszy wyłamał się z tego Lucas, rozbijając bank „Amerykańskim graffiti” (1973), a dwa lata później stawkę przebił Spielberg kręcąc „Szczęki”. Nagle okazało się, że pokolenie Woodstock dorosło, ustatkowało się i łaknie opowieści, mitów, a nie prawdy o społeczeństwie pokazywanej w nagradzanym przez Akademię Filmową, ale już nie tak kasowym „Taksówkarzu” Scorsesego.

Lucas zaczął pisanie scenariusza na początku 1973 roku. Większość czasu zajęło mu wymyślanie nazw zarówno postaci, jak i planet czy przedmiotów. Pierwsze zdanie, otwierające gwiezdne perypetie, brzmiało: „Jest to opowieść o Mace Windu, czciogodnym Jedi Bendu z Ophuchi, który był spokrewniony z Usby C.J. Thape, uczniem padawanem sławnego Jedi”. Luke pierwotnie nazywał się Starkiller, ale szybko wyewoluował do Skywalkera. W końcu trąciłoby bełkotem, gdyby bohater gwiezdnych potyczek był „zabójcą gwiazd”. Zresztą w zapiskach Lucasa pojawiało się wiele postaci, które odnalazły się dopiero podczas realizacji „drugiej trylogii”. Wtedy całość określana była mianem Journal of the Whills, zaś nazwa Star Wars w odniesieniu do streszczenia scenariusza pojawiła się dopiero na wiosnę 1973 roku.

Czy prawdą jest, że Lucas wzorował fabułę na „Ukrytej fortecy” japońskiego mistrza Akiry Kurosawy? Nie jest pewne kiedy i czy w ogóle Lucas widział ten film, ale poza wszelką wątpliwością posiadał książkę Donalda Richiego „The Film of Akira Kurosawa”, w której znajdowało się streszczenie „Ukrytej fortecy”. Uważni analitycy dostrzegli, że reżyser przepisał całe akapity z tej publikacji, co było widoczne w 14-stronicowej wersji streszczenia „Star Wars”, napisanej pod koniec maja. Sam Lucas otwarcie mówi o inspiracji tym filmem, jako najważniejsze ogniwo wymieniając prowadzenie opowieści z perspektywy dwóch włóczęgów, których odpowiednikami w filmie są roboty. Można jednak wskazać więcej podobieństw – choćby scena otwierająca „Gwiezdne wojny” to przeróbka sekwencji Kurosawy, gdzie na ekranie pojawia się ranny rycerz, a za chwilę od strony kamery wjeżdża w kadr ścigająca do szpica. Także finałowa scena wręczania medali jest bardzo bliska jednej z sekwencji „Ukrytej fortecy”. Plus postać księżniczki, plus wymiana ognia rebeliantów ze szturmowcami na początku, plus motyw przemieszczania się, by nie wpaść w sidła złego klanu. Jest w sieci filmik pokazujący zestawienie konkretnych scen obu dzieł i nie ma wątpliwości, że chodziło tu o coś więcej niż tylko luźną inspirację postaciami dwóch włóczęgów. Nie twierdzę, że jest to jakiś ściśle ukrywany sekret Lucasa – zapewne część z tych motywów zassał i przetworzył nieświadomie. Poza tym pamiętajmy, że młody reżyser, mimo że pierwotnie miał w głowie campowego Flash Gordona, to cały czas dążył do współzawodniczenia z kolegami. I mimo że parł ku masom, to ambicje podpowiadały mu, by materiał opierać na najlepszych wzorcach. A Kurosawa lokował się znacznie bliżej tego ideału niż Alex Raymond, który wymyślił superbohatera w kolorowych majtasach.

Lucas nie potrafił dobrze rysować, więc jego pomysły musiał na papier przelewać artysta, a był nim Ralph McQuarrie. Generała Vadera obdarował maską gazową, ponieważ w tamtej wersji scenariusza znajdowała się scena, gdy bohater przeskakuje w przestrzeni kosmicznej z imperialnego niszczyciela na starek rebeliantów – więc ów respirator był mu po prostu niezbędny do oddychania w próżni. W jego wyobraźni narodzili się też R2-D2 i C-3PO oraz Chewbacca.

 

NABÓR KADR

W połowie lat 70. na aktorskiego wodzireja, ulubionego aktora reżyserów Nowego Hollywood wyrastał Richard Dreyfuss. To on błyszczał w głównej roli w „American Grafitti” – podczas gdy Harrison Ford grał tam jedynie ogon – za chwilę miał się też pojawić w „Szczękach”. Gdy więc dotarło do jego uszu, że Lucas przygotowuje widowisko SF, chciał sobie załatwić w nim udział. Usłyszał, że będzie to film o kosmicznych futrzakach zwących się Wookies. Mina mu zrzedła w momencie gdy Lucas napomknął mu, że owe zwierzaki będą mieć około dwóch metrów wzrostu. Ze swoimi 165 centymetrami nawet w najlepszym kostiumie Dreyfuss nie zdołałby wykonać aktorskiego zadania.

Casting do „Star Wars” odbył się jesienią 1976 roku w Los Angeles w siedzibie Goldwyn Studios. Co niesamowite, był on połączony z wyborem obsady „Carrie” Briana de Palmy. Obaj reżyserowie siedzieli wspólnie, oceniając przybyłych aktorów – ale to de Palma zwykle zabierał głos i podejmował decyzję o szybkim zakończeniu z kimś dalszej rozmowy. Wszystko obbyło się szybko, spontanicznie, a o wielu decyzjach decydowało szczęście. W kolejce do roli księżniczki Lei najbliżej stały Amy Irving i Sissy Spacek, jednakże obie przejął de Palma do swojego filmu. Podobnie stało się z najpewniejszym kandydatem do roli Luke’a, czyli Williamem Kattem. W efekcie Lucas sięgnął po aktora mającego wyłącznie telewizyjne doświadczenie, a twarz zupełnie nieznaną, co zresztą było założeniem przyświecającym obu twórcom. Nie chcieli w swoich filmach znanych aktorów, chyba że chodziło o smaczki – obsadzenie Księcia Feisala z „Lawrence’a z Arabii” w roli doświadczonego Jedi czy smaczek zrozumiały dla fanów horrorów z brytyjskiej wytwórni Hammer – Vadera grał człowiek, który wcielał się we Frankensteina, zaś w Moffa Tarkina wcielał się Peter Cushing, który największe sukcesy osiągnął odgrywając stwórcę monstrum.

Z Hanem Solo powstał osobny problem. Najbliżej roli był najlepszy aktorsko z tej grupy Christopher Walken, ale ostatecznie Lucas sięgnął po Harrisona Forda, który pojawił się też epizodycznie w „Rozmowie” Coppoli. Han Solo w scenariuszu zyskał zresztą wiele cech osobowościowych samego Coppoli. Później na planie okazał się największym krytykiem Lucasa, pozwalając sobie na ostre uwagi na temat jego pisarskich umiejętności.

Obi-Wan nie ginął w oryginalnym scenariuszu. To dopiero prośby Aleca Guinnessa, którego zaczęła drażnić pozycja, w jakiej się znalazł, spowodowały, że Lucas zdecydował się go uśmiercić. Sir Alec narzekał potem czasem, że dał się namówić na udział w tej „bzdurnej bajce”, ponieważ zdjęcia były kręcone w Londynie i północnej Afryce. Napomykał o urokach pracy z karłami, które muszą się myć… w bidetach. Nie mogło to jednak być takie złe, skoro za występ w filmie zgarnął ponad 2% udziałów w zyskach.

Potem odbyła się słynna projekcja wersji bez efektów specjalnych. Byli na niej obecni reżyserscy koledzy Lucasa oraz jego żona Marcia. Gdy ekran zgasł zapadła minorowa atmosfera, De Palma napadł na Lucasa, że już napisy początkowe pełne są „gówna o Jedi Bendu, którego nikt nie zrozumie”. Jedynie Spielberg bronił swego przyjaciela, argumentując, że film zarobi 100 milionów dolarów. Zarobił wiele razy więcej.

Scenarzysta Martina Scorsesego Paul Schrader wypowiedział prorocze słowa: „Gwiezdne wojny” były filmem, który pożarł serce i duszę Hollywood”. Trochę jak Doom w przypadku gier wideo. Brzmi to obrazoburczo dla fanów, ale Schraderowi chodziło o to, że na arenę weszli nowi prestidigitatorzy, którzy wypchnęli na bok „Francuskiego łącznika”, „Stracha na wróble” czy „Omena”. Kino Nowej Przygody na wszystkich frontach rozjechało Hollywood, a popcorn zaczął się sypać strumieniami. Ale przecież nikt nie mówi, że to źle?

Artykuł ukazał się w Pixelu #11, sklep Pixela