Return to Zork jest jednym z moich ukochanych tytułów wszech czasów. Tym bardziej się dziwię, grając w niego teraz, ileż cierpliwości musiałem mieć ćwierć wieku temu?

Tą grą zachwycałem się w Pixelu #05, oddając jej hołd w artykule opisującym jej produkcję. Potem porozmawiałem jeszcze z producentem Eddiem Dombrowerem, który wyjaśnił mi między innymi największy mit związany z tą grą: czy scenarzystka Return to Zork, niejaka Michelle Em, rzeczywiście istniała? Na jej temat nie można znaleźć w sieci żadnych informacji, a lista rzekomych filmowych filmowych osiągnięć okazuje się sfabrykowana. Istniało domniemanie, że taka postać nigdy nie istniała, a Activision na potrzeby reklamowe stworzył jej biografię nasączoną modnymi podówczas motywami kinowymi. Mogli podejrzewać, że nikt nie będzie w stanie tego sprawdzić, bo na początku 1993 roku, gdy gra powstawała, nie istniało jeszcze WWW! Ku mojemu zaskoczeniu Dombrower potwierdził  jednak, że na własne oczy widział tę kobietę. I że nie była marketingową kreacją, ale rzeczywistą scenarzystką, która dostarczyła mu skrypt Return to Zork. Na moje pytanie, jak to możliwe, że opisane w książeczce do gry osiągnięcia nie są potwierdzane ani przez IMDB, ani przez żaden inny serwis, odpowiedział, że nie ma pojęcia. Stawiam więc, że tę część jej życia jednak trochę ubarwiono.

W sumie nie o tym jednak miałem napisać. Otóż gram sobie teraz w Return to Zork i wiem już, że trzeci raz nie dam rady go skończyć. Nie mam siły brać na klatę kolejnych nagłych śmierci. To nie jest Sierra, gdzie czasem, przypadkiem, wpadało się w ślepą uliczkę. To gra, która regularnie daje w kość. Zginąłem w ciągu paru minut na trzy możliwe sposoby. Raz bo krok w nieodpowiednim kierunku i wszedłem na Drogę na Południe, gdzie grasują zorkowe strachy, co od razu skończyło się czarnym ekranem i dzikim śmiechem (pewnie Morfeusza). Dwa, bo wziąłem do inwentarza myszy, które w ciągu 20 sekund doprowadziły mnie do zakażenia. Trzy, bo nauczycielka otworzyła drzwi i zadała pytanie, na które jeszcze nie znałem odpowiedzi. Słysząc po raz trzeci rechot i przypominając sobie, że odpowiedzi na te pytania były u burmistrza w szafeczkach, zrozumiałem, że mam do wyboru przez pół godziny je wertować albo sięgnąć po rozwiązanie, ale to przecież nie ma wielkiego sensu. Nie mam tyle czasu co kiedyś, poza tym już znam finał tego Zorka. Chociaż… Kupiłem sobie niedawno oficjalną księgę z podpowiedziami (na zdjęciu). Ponieważ zbieram podobne memorabilia, po krótkiej kwarantannie od razu dołączyła do moich zbiorów.

Pamiętam, że potem są jeszcze dwa labirynty, w których bez rysowania mapy nie sposób jest przebić się do końca. Tak, to była cudowna gra, otwierająca wraz z Mystem i 7th Guestem epokę multimedialnych przygodówek. Nigdy jej nie zapomnę. I pewnie nigdy już więcej nie skończę.