Chyba każdy z czytelników Pixelposta wie, co oznacza znak na grafice otwierającej poniższą recenzję. Jednocześnie zdecydowana większość z nas gubi się w tym, co obecnie młodszej grupie czytelniczej oferują komiksy sygnowane tym właśnie logotypem. Bo nie ma co zakłamywać rzeczywistości – obecne przygody mutantów odbiły w stronę, która dla polskiego trzydziestoparolatka jest nie do ogarnięcia, chociaż Egmont robi co może, aby utrzymać świadomość odbiorcy na względnie wysokim poziomie.

Czy są to jednak działania przynoszące skutek? Śmiem wątpić. Jeśli nawet prowadzone są badania fokusowe, dokumentujące sprzedaż konkretnych tytułów w konkretnym targecie, głośno w wątpliwość poddaję zainteresowanie X-tytułami pośród starszej rzeszy odbiorców komiksów. Dlatego też nie wchodząc zanadto w zawiłości fabularne amerykańskich zeszytów, postaram się wyjaśnić, w którym miejscu znajduje się czytelnik sięgając przypadkowo po X-Men – Punkty zwrotne. Tak, aby szoku niechcący nie doznał.

Ważnym wydarzeniem mającym miejsce przed historią opisaną w niniejszym albumie była spójna fabuła przedstawiona w sagach Ród M i Dzień M, w których za sprawą Scarlet Witch całkowicie zaniknął gen X. W następstwie jej działania, większość mutantów utraciła swoje moce, a nowi przedstawiciele Homo Superior przestali przychodzić na świat. Odnalezienie się w nowej rzeczywistości jest niezwykle trudnym doświadczeniem, ponieważ śmierć każdego z nich przybliża rasę ku nieuchronnemu końcowi. Tymczasem na świat niespodziewanie przychodzi pierwsze od lat dziecko z genem dającym nadzieję na przetrwanie mutantów, chociaż równie szybko znajdzie się ono w ogniu walki pomiędzy tymi, którzy chcą uratować niemowlę, a tymi, którzy z uśmiechem na ustach chcieliby przyczynić się do wyginięcia zagrożonego gatunku.

Jak zauważyłeś, recenzję X-Men – Punkty zwrotne piszę w odniesieniu do core’owego czytelnika bloga, chociaż w ogólnym rozrachunku komiks ten jawi się jako medium skierowane do nastoletniego odbiorcy. Połowa z 344 stron to konfrontacja z kolorowym przeciwnikiem, która chociaż oddana z odpowiednim zacięciem, zabiera miejsce psychologicznemu rysowi postaci, poznaniu motywów działania, w końcu tej charakterystycznej, chociaż trudno definiowanej dorosłości albumu. To komiks, który zyskuje szczególnie wtedy, kiedy jesteś na bieżąco z losami superbohaterów, śledzisz przygody mutantów z wypiekami na twarzy, a na karku masz nie więcej niż 15 lat. W innym przypadku, będziesz mimo wszystko skonfundowany. Bo z jednej strony to komiks z imprintu Marvel Classic więc powinno Ci być do niego bliżej niż dalej, z drugiej – robi za wydmuszkę. Szczególnie w opinii dojrzałego fana obrazkowych historii, który choć powinien z nostalgią rzucić okiem na szkice Marca Silvestri, w praktyce będzie próbował odnaleźć się w miszmaszu postaci ze szkoły Xaviera. Czego w ogólnym rozrachunku nijak nie można uznać za korzyść.

Podobnie zresztą jak mnogości autorów, których kompilacja stanowi istotną warstwę recenzowanego omnibusa. Chris Bachalo, Humberto Ramos, Scot Eaton, Billy Tan, czy wspomniany wyżej Silvestri to jednak całkiem różne style, dodatkowo przemieszane w tyglu czterech różnych X-serii. W efekcie, komiks ten odbiera się przez pryzmat przypadkowo dobranej kompilacji, którą w praktyce spaja jedynie wspólny wątek fabularny. Zbyt duże rozjazdy zauważyć można w podejściu do bohatera. Że o sposobie narracji i w końcu kresce przez grzeczność nie wspomnę. Jak zaznaczyłem wyżej, mocno odczuwalny jest brak w recenzowanej kompozycji zeszytów spójności w narracji, tych wszystkich wspólnych emocji. Jednym słowem tego, co odróżnia przemyślane albumy od galimatiasu w twardej oprawie. A niestety, z tym drugim mamy do czynienia. Aby jednak oddać komiksowi co należne, ten wciąż porusza trudne tematy – brak akceptacji, inność, odrzucenie dla zasady, walkę o ideały. Nie jestem tylko pewny, czy podane w takiej formie trafią na odpowiedni grunt.

Komiks, zawierający w sobie oryginalne zeszyty X-Men: Messiah Complex One-Shot, Uncanny X-Men #492–494, X-Men #205–207, New X-Men #44–46 i X-Factor #25–27, prezentuje się jednak bardzo seksownie – zawiera wstęp Kamila Śmiałkowskiego, galerie okładek, notatki z zeszytów, a w rękach czuć masywność wydania; na półce prezentuje się wyśmienicie. Równie dobrze – chociaż odstające od reszty – prezentują się szkice Humerto Ramosa, który zyskał w moich oczach po ilustrowaniu przygód Spider-Mana, a obecnie jego kreska ujmuje mnie dzięki mieszaninie stylistyki mangowej z odpowiednią dozą brutalności i dojrzałości, co mało kiedy idzie ze sobą w parze.

Podsumowanie: Trudno polecić X-Men – Punkty zwrotne dorosłemu odbiorcy, nawet wychowanemu na pokoleniu X. Nie mam jednak problemów z tym, aby rekomendować przygody mutantów młodszej grupie wiekowej. Bo to właśnie ta powinna docenić mieszaninę stylów i w gruncie rzeczy miałki, aczkolwiek momentami wciągający scenariusz. Można zaznajomić się z recenzowanym albumem, ale raczej po przecenie lub pożyczając od kumpla-komiksiarza. Nie jest źle. Mogło być jednak zdecydowanie lepiej.

Gatunek: komiks superbohaterski

Scenariusz: Mike Carey, Ed Brubaker, Peter David, Christopher Yost, Craig Kyle

Rysunki: Chris Bachalo, Humberto Ramos, Scot Eaton, Billy Tan, Marc Silvestri

Tłumaczenie: Nika Sztorc

Wydawca: Egmont / Klub Świata Komiksu

Liczba stron: 344

Format: album w twardej oprawie, 170×260 mm

Cena okładkowa: 99,99 zł

Ocena: Można