Czasami składa się z garści pikseli, które w tym konkretnym przypadku odwzorowują go – trzeba przyznać – całkiem nieźle. Albo z zaczynu wątków fabularnych przeplatanych z pixelartową prezencją recenzowanego produktu. Czy to jednak wystarczy, aby zachwycił na tyle, byś pragnął się nań wybrać? Sprawdźmy!

To The Moon to pozycja, która zadebiutowała 9 lat temu na komputerach PC. Od tamtej pory producent i wydawca tytułu (Freebird Games) konwertował grę na urządzenia mobilne z Androidem i iOS-em, konsole obchodząc szerokim łukiem. Przełamał się dopiero 16 stycznia 2020 roku, kiedy rzeczona produkcja zagościła na Switchu. Jak poradziła sobie z kąsającym ją tu i ówdzie zębem czasu? Do kogo jest skierowana? I wreszcie… czy to w ogóle jest gra?

Odpowiedź może wydawać się również nietypowa, co zadane pytanie. I tak, i nie. Jeśli grę rozumiesz sensu stricto i definiujesz ją jako zabawę posiadającą cel, oferującą wyzwania, jakim gracz musi stawić czoła, a której rozgrywka jest uatrakcyjniona przez formę audiowizualną, wówczas jest to gra pełną gębą. Brakuje mi jednak „osobistego zaangażowania się w wydarzenia na ekranie oraz wpływu na ich przebieg” – na co wskazuje Bartosz Kłoda-Staniecko w jednym z rozdziałów książki „Olbrzym w cieniu. Gry wideo w kulturze audiowizualnej” uzupełniając nieco definicję gier i nadając im tym samym nowego znaczenia.

Bo gdy spojrzysz na To The Moon przez ten pryzmat, paradoksalnie dostrzeżesz nieobecne. Zdasz sobie sprawę z faktu, że wspomniane zaangażowanie istnieje w stopniu marginalnym, a wpływ na przebieg fabuły masz żaden – to bardziej reprezentant gatunku visual novel, niż pozycja w której sterujesz postacią. Co, mówiąc językiem nieco bardzo przyswajalnym, sprowadza się do jednego – oglądasz i bezmyślnie klikasz. No, prawie…

Pomimo tego, że swego czasu gra zyskała w oczach opinii publicznej, a największe serwisy internetowe oceniły ją niezwykle wysoko, mnie jawi się jako nieco nudnawa historia, do której interaktywność wplatana jest na siłę. Oddać jej trzeba, że pod kątem skryptu scenograficznego, pozycja ta jest co najmniej dobra – linia narracyjna jest nieco skomplikowana, ale i pozornie oczywista dla osoby zaprawionej w cyfrowych bojach. Jest to jednak przykład miecza obosiecznego; To The Moon jest trudny w odbiorze, a sam splot fabularny często pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Trudno orzec, czy to dobre rozwiązanie. Mnie nieco zmęczyło, choć humor wpleciony w narrację momentami daje odpocząć od – z jednej strony – przytłaczającej i nieco depresyjnej wizji autorskiej (ponure choroby, brak możliwości realizacji marzeń), oderwanej od realiów znanego nam świata (futurystyczne umiejętności wpływu na wspomnienia).

Logiczne łamigłówki, które napotkasz podczas poznawania kolejnych etapów życia głównego bohatera, ratują sytuację o tyle, że wplatają w rozgrywkę interaktywne elementy, tak bardzo potrzebne po dłuższej chwili czytania dialogów. Nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że skrojone są na potrzeby smartfonów, np. przesuwanie puzzli (palcem) tworzących konkretne wspomnienie, w opisywanym przypadku dostosowane pod joypad. Przy okazji, są banalnie proste, więc nie stanowią żadnego wyzwania, ale i nie nagradzają. Ot są, stanowiąc dodatek, który w praktyce nie wnosi do rozgrywki niczego spektakularnego. Chociaż popycha fabułę do przodu.

Odnoszę wrażenie, że gra stworzona została dla osób dojrzalszych emocjonalnie, doświadczonych życiowo. Stylistycznie nawiązuje do pixelartu, co docenią wychowani na NES-ie, fabularnie dotyka tematów pozornie trudnych, mechaniką nie odbiegając od standardów lat minionych – przeszukasz niektóre elementy wystroju wnętrz odwiedzanych lokacji, podniesiesz przedmioty ważne jedynie z punktu widzenia fabuły i… tyle. Jest wprawdzie moment, w którym gra puszcza oko do odbiorcy, na chwilę zamieniając się w rasowego JRPG-a, ale umówmy się, to jednorazowa akcja. A szkoda, bo wprowadzenie walk w oparciu o turowy system i nawiązanie do japońskiej szkoły gier role-playing, odbiłoby się pozytywnie na jej odbiorze. Bo na statycznych screenach ta gra wygląda jak Suikoden! Szkoda tylko, że nic ją z nim nie łączy.

Ścieżka dźwiękowa recenzowanej produkcji stanowi akurat mocny atut przemawiający za lepszym postrzeganiem gry jako całości. Opracowana została przez osobę zaprawioną w gamingowych bojach – Kana R. Gao, tworzącego soundtracki również do innych własnych gier: Finding Paradise oraz A Bird Story. I co więcej, naprawdę dobrze spaja się z polską wersją językową dostępną na Switchu, o dziwo!uwzględniającą całkiem niezłe tłumaczenie, wraz z przełożeniem często występujących żartów sytuacyjnych na język polski. Wprawdzie w bezmiarze internetowych stron natknąłem się na mało przychylne opinie dotyczące polonizacji, ale dotyczyły one oryginalnej produkcji wydawanej w serii Dobra Gra przez Techland.

Podsumowanie: Gra To The Moon jest nietypowa – to chyba najlepiej oddający ją przymiotnik. Ani wybitna, choć porusza dojrzałe kwestie, ani wciągająca na tyle, że wypisywałbym peany na jej część. Wydaje mi się, że jej czas już przeminął, będąc wyjątkową w dzień pierwotnej premiery i naprawdę niezłą na smartfonach. Obecnie to pozycja dobra, którą polecam miłośnikom futurystycznych opowieści, ale która nie zaskoczy Cię niczym, co zapamiętałbyś na długo po wyłączeniu konsoli. Zapoznać się z produkcją Freebird Games możesz. Czy jednak musisz? Cóż, niekoniecznie.

Gatunek: psychologiczna gra przygodowa utrzymana w konwencji visual novel
Producent: Freebird Games
Wydawca: Freebird Games
System: PC (Windows, Mac, Linux), Android, iOS, Switch
Język polski: napisy
Ocena: Można