Pomyślałem: pogram w Red Wings: Aces of the Sky. Dodałem: będzie lekko, casualowo i fajowo. To fakt, fajowo było, ale ile kobiet lekkich obyczajów poleciało, iloma określeniami powszechnie uznawanymi za wulgarne rzuciłem, to moje. Słowem: warto było!

Red Wings: Aces of the Sky to typowy przedstawiciel arcade’owych gier lotniczych, osadzony w realiach zmagań powietrznych I Wojny Światowej. Akcja gry kręci się wokół legendarnego asa przestworzy, malującego swój trójpłatowiec na krwistoczerwony kolor Manfreda von Richthofena, znanego także jako Czerwony Baron. Produkcja oferuje przy tym dwie niezależne kampanie fabularne, w których staniemy po stronie Trójprzymierza lub Ententy. Opowieść, przedstawiona w formie ilustrowanych czarno-białymi zdjęciami listów wojennych, jest tu jednak mocno pretekstowa i bardzo szybko straciłem nią zainteresowanie. Czy to wada? Nie powiedziałbym – dobrze spełnia swoją rolę jako spoiwo i przerywnik pomiędzy kolejnymi misjami, nie odrywając uwagi gracza od tego, co najważniejsze: rozgrywki.

A ta, jak na porządną grę arcade przystało, jest dynamiczna, soczysta i widowiskowa. Twórcy zdecydowali się na maksymalnie uproszczone sterowanie, gdzie prócz kierowania samolotem w pionie i poziomie, mamy jedynie możliwość płynnej zmiany prędkości lotu. Dzięki temu możemy skoncentrować się na ganianiu za wrogimi samolotami, manewrowaniu pomiędzy rozrywającymi niebo szrapnelami z pocisków artyleryjskich czy ostrzeliwaniu balonów zwiadowczych, które co i rusz wzywają wsparcie lotnicze. Musimy też pamiętać o paliwie i pasku zdrowia, które odnawiamy wlatując w specjalne pierścienie zawieszone na balonach (tak, z realizmem opisywana gra ma niewiele wspólnego… ale kto by się tym przejmował?).

Tym, co urzekło mnie w Red Wings: Aces of the Sky jest duża dynamika rozgrywki. Nie ma tu miejsca na oddech: cały czas pozostajemy w ruchu, poszukujemy kolejnych celów do zestrzelenia, zwiększamy obroty silnika, by wejść nieprzyjacielowi na ogon, po czym zrównujemy z nim prędkość i prujemy z karabinu, aż zobaczymy piękną eksplozję. Ach, no i nie możemy strzelać cały czas, bo broń się przegrzewa! To sprytne rozwiązanie wymusza na graczu  bardziej precyzyjne celowanie (tak, jest lekka asysta, ale nie robi ona całej roboty za nas). Oprócz tego możemy korzystać z kilku zdolności specjalnych, jak szybki zwrot, dająca chwilową niewrażliwość beczka, wezwanie wsparcia kolegów ze szwadronu czy natychmiastowa egzekucja mocno pokiereszowanego przeciwnika. Dodają one grze głębi, a jeżeli chcemy zdobyć maksymalną notę za wykonanie misji, ich wzorowe opanowanie jest wręcz niezbędne.

Uznanie należy się twórcom za duże zróżnicowanie celów misji: od prostego „zestrzel wszystkich”, przez likwidowanie balonów zwiadowczych wroga, osłanianie własnych jednostek, ostrzeliwanie wielkich, niszczycielskich zeppelinów, aż po takie ciekawostki, jak bombardowanie celów naziemnych czy karkołomne slalomy od jednego balonu do kolejnego pod presją kończącego nam się w przestrzelonym baku paliwa. Tu jednak mam z Red Wings pewien problem, bo o ile zadania, w których głównie strzelamy są świetnie wykonane, tak np. te, gdzie zasiadamy za sterami bombowca i widzimy akcję z góry wydają mi się nudne i dodane na siłę. Dodatkowo kolejne potyczki po stronie Trójprzymierza i Ententy są swoim lustrzanym odbiciem: te same cele, ta sama kolejność, jedynie samoloty inne. Wygląda to na pójście po linii najmniejszego oporu, aby sztucznie wydłużyć czas rozgrywki.

Kontrowersyjny może się również okazać poziom trudności gry. O ile do sztucznej inteligencji przeciwników nie mogę mieć żadnych zastrzeżeń – starają się nam wlecieć na ogon, manewrować, unikać trafienia – o tyle dla niektórych graczy początkowo może być on zbyt wysoki. Red Wings nie bierze bowiem jeńców: już od początku wymaga od gracza pełnego skupienia i powtarzania nieudanych misji, czasami wręcz po kilka razy. Jeżeli lubicie stare produkcje z lat 90., poczujecie się tu jak w domu – nie ma niańczenia i prowadzenia za rączkę, musicie sami nauczyć się, jak latać, by wygrywać. Powiem uczciwie, że pierwsza godzina z grą upłynęła mi na kwiecistym wyklinaniu w głos, gdy mój samolot eksplodował, paliwo się kończyło, czas się wyczerpywał, a do tego okazywało się, że ominąłem ten jeden #$^$&*# balon, przez co misja była skazana na porażkę. A jednak za każdym razem coś pchało mnie do próbowania ponownie, i jeszcze raz, i jeszcze.

Aby zwiększyć swoje szanse w walce, mamy możliwość ulepszania swoich zdolności bojowych. Tutaj twórcy nie silili się na oryginalność – choć cech do rozwijania jest sporo, zmiany sprowadzają się głównie do zwiększenia naszych możliwości bojowych, polepszenie cech obronnych czy skrócenie czasu odnawiania poszczególnych umiejętności. Taki system bardzo mi odpowiada – jest prosty, czytelny, nieprzekombinowany. A że kolejne ulepszenia odblokowujemy za gwiazdki przyznawane za wykonane zadania, jeszcze mocniej zachęca nas to do kolejnego przechodzenia zaliczonych już misji, by osiągnąć jak najlepszy wynik. Odrębną kategorią są za to nowe samoloty i ich malowania. Te zdobywamy, gdy uda nam się osiągnąć specjalne cele – może to być choćby zdobycie wymaganego wyniku punktowego w danym poziomie. Warto zwrócić na to uwagę, gdyż poszczególne samoloty różnią się siłą ognia, wytrzymałością i maksymalną prędkością, a odpowiedni dobór maszyny do czekającego nas zadania ma niebagatelne znaczenie dla ostatecznego wyniku punktowego.

Oprócz kampanii fabularnej, twórcy Red Wings: Aces of the Sky oddali w nasze ręce tryb wyzwań. Jest to nic innego, jak tylko klasyczna horda – jesteśmy sami na polu bitwy, a w kolejnych falach rzucane są na nas nowe szwadrony wrogich myśliwców. Naszym zadaniem jest pokonanie wszystkich fal w wyznaczonym czasie, a każdy zgon oznacza potężną karę do ostatecznego wyniku punktowego. Początkowo tryb ten wydał mi się mało istotny, jednak ostatecznie okazał się świetnym wypełniaczem czasu, idealny do pogrania wtedy, gdy mamy wolne 10-20 minut i chcemy sobie niezobowiązująco postrzelać.

Pod względem technicznym gra nie sprawiała żadnych problemów. Wszystko działało płynnie, bez widocznych spadków klatek. Red Wings wygląda przy tym naprawdę dobrze, przynajmniej w trybie przenośnym (grę testowałem na Switch Lite). Jako że grafika jest stylizowana na komiksową, nie przeszkadzają wszelakie uproszczenia wizualne. Jest ładnie i elegancko, choć może nieco rzemieślniczo. Na pochwałę zasługuje design menu, włącznie z podglądem aktualnie wybranego samolotu. Jedyny zarzut mogę mieć do tego, jak gra wygląda podczas misji nocnych – tu niestety jest bardzo ciemno i poszczególne elementy zlewają się ze sobą, przez co nieraz strzelałem „na czuja”. Niby jest to logiczne, ale jednak hej, to gra arcade! Nieco gorzej wypada oprawa dźwiękowa, która… no, jest. Niczym szczególnym się nie wyróżnia, nie zaskakuje, nie powala. Muzyka również nie grzeszy różnorodnością – owszem, utwory są miłe dla ucha, ale nawet teraz, pisząc tę recenzję, nijak nie jestem w stanie przywołać w myślach choćby jednego z nich.

Podsumowanie: Red Wings: Aces of the Sky to bardzo solidnie przygotowana, grywalna produkcja, przypominająca arcade’owe strzelanki lat 90. Z prostymi zasadami do opanowania, acz szybko rosnącym poziomem trudności da co najmniej kilkanaście godzin intensywnej zabawy. Nie jest może dziełem wybitnym, nie wnosi niczego nowego, ale na pewno nie zawodzi oczekiwań. Liczę na to, że twórcy zdecydują się na produkcję kolejnej odsłony, rozwijając to, co oferuje Red Wings: Aces of the Sky. Może tym razem, idąc za ciosem, II wojna światowa?

Gatunek: arcade’owa strzelanka lotnicza

Producent: All In! Games

Język polski: tak (napisy)

System: Nintendo Switch

Ocena: Polecamy