W historii gier wideo dosyć rzadko mieliśmy okazję wcielić się w rekina. Prawdopodobnie do takich samych wniosków doszła firma Tripwire, która postanowiła dorzucić swój tytuł do tej niszy.
Nie wiedziałem czego się spodziewać po Maneater. Studio Tripwire kojarzyło mi się dotąd przede wszystkim z Killing Floor – sieciowym FPS-em nastawionym na kooperację, który został ciepło przyjęty przez graczy, ale mi osobiście nie przypadł do gustu. Tutaj jednak mamy do czynienia z grą kompletnie inną gatunkowo, więc podszedłem do tytułu z otwartym umysłem i optymizmem. Na szczęście się nie zawiodłem.
W Maneater wcielamy się w tytułowego ludojada – rekina, który sieje strach tak w niezbadanych głębiach mórz jak i ponad powierzchnią wody. To co wzbudziło we mnie pozytywne odczucia od samego początku to sterowanie i samouczek. Interfejs jest naprawdę przyjazny i intuicyjny. Oglądając przedpremierowe zwiastuny, w których rekin wykonywał rozmaite manewry spodziewałem się, że w samej grze trzeba będzie połamać palce, aby je powtórzyć, ale nic bardziej mylnego – akcje przypisane są w taki sposób, aby utrzymać liczbę potrzebnych klawiszy na poziomie rozsądnego minimum i żeby sterowanie było komfortowe. Znajduje to odzwierciedlenie we wspomnianym samouczku, który nie jest nadmiernie wydłużony i już po paru minutach płynnie wprowadza nas w główną akcję gry.
Jeśli idzie o fabułę, to już w pierwszej sekwencji filmowej zaprezentowany zostaje człowiek, z którym przyjdzie nam mieć na pieńku – Pierre „Scaly Pete” LeBlanc. To łowca rekinów, który darzy ten gatunek wyjątkową pogardą i nie stroni od sadyzmu wobec schwytanych okazów. Żeby nie zdradzić zbyt wiele napiszę jedynie, że LeBlanc zrobił coś co czyni chęć zemsty naszego rekina w pełni uzasadnioną, ale jednocześnie już na tym etapie zauważyłem pewien fabularny „zgrzyt”. Pierre to bez wątpienia zły człowiek, ale łowi rekiny, bo wychodzi z założenia, że ich celem jest zabijanie ludzi, więc ciężko, aby obydwa gatunki żyły w zgodzie. Jednocześnie jedno z pierwszych zadań jakie otrzymujemy to atak na ludzi w pobliżu lokalnej plaży – atak tak krwawy, że po pierwszym kwadransie gry miałem na sumieniu więcej ofiar, niż rekiny ze wszystkich części „Szczęk” razem wzięte. Wychodzi więc na to, że LeBlanc, którego ewidentnie mamy znienawidzić, ma w swoich działaniach sporo uzasadnionej racji…
Peter Benchley (autor oryginalnej powieści „Szczęki” i współtwórca scenariusza filmowej adaptacji) powiedział kiedyś, że gdyby wiedział jaką nienawiść do rekinów wywołają jego dzieła, to nigdy by ich nie stworzył. Trzeba przyznać, że tytuł od Tripwire na pewno temu wizerunkowi nie pomaga. Zresztą zobaczcie sami:
Mniejsza jednak o fabułę, bo nie ona jest tutaj głównym magnesem. Siła Maneatera tkwi w oprawie audio-wizualnej i rozgrywce. Muzyka zmienia się w zależności od sytuacji i o ile na samym początku stanowi spokojne tło dla prezentacji jak piękną i majestatyczną istotą jest rekin, o tyle w momencie akcji rytmy stają się adekwatnie wojownicze i szybsze. Umiejętnie buduje to atmosferę zagrożenia, mimo że najczęściej to my jesteśmy jego głównym powodem.
Grafika i animacja nie pozostają w tyle. Warto zwrócić uwagę na szczegółowość otoczenia tak pod jak i nad powierzchnią wody. Morska fauna i flora prezentują się atrakcyjnie – podobnie zresztą jak wszelakie żelastwo z zatopionych ludzkich konstrukcji. Oczywiście prawdziwą gwiazdą jest tu jednak nasz rekin i widać, że dołożono do niego starań. Bez względu na to czy tniemy spokojnie powierzchnię wody płetwą grzbietową, czy wykonujemy efektowne skoki z obrotami, efekt końcowy naprawdę cieszy oko. Nawet gdy pozostajemy w stanie spoczynku ryba porusza spokojnie ogonem co skutecznie odwraca uwagę od faktu, że prawdziwy rekin nie powinien dryfować statycznie w jednym miejscu.
A czym tak w ogóle jest Maneater jeśli idzie o rozgrywkę? Autorzy żartobliwie określili gatunek tej gry jako „ShaRkPG”, czyli action RPG z udziałem rekina, a to wszystko w otwartym świecie. Rzeczywiście swoboda poruszania jest duża, chociaż niektóre sekcje są zablokowane dopóki np. nie osiągniemy odpowiedniego poziomu ewolucji, która stanowi jedną z głównych atrakcji. Możliwości „rozbudowy” naszego rekina jest bardzo dużo, od w miarę realistycznie brzmiących pomysłów, jak nasz wewnętrzny, biologiczny sonar, po tak wymyślne elementy jak np. pancerz z kości, którego fragmenty możemy dopasować do różnych części ciała rekina, jak płetwy, ogon, czy zęby. Oczywiście, żeby przejść ewolucję musimy robić zadania, zbierać „znajdźki” i mordować pobliskie stworzenia, zdobywając tym samym potrzebne punkty, które umożliwią nam jeszcze skuteczniejsze mordowanie pobliskich, coraz większych stworzeń (do bossów włącznie) i kółeczko się zamyka.
Ta opisana wyżej podstawowa pętla rozgrywki jest dobrze zrobiona i satysfakcjonująca – w połączeniu z atrakcyjnym wyglądem gry stanowi naprawdę relaksujące doświadczenie. To co mi się natomiast nie spodobało to oficjalne zadania, które wyznacza nam gra i które relatywnie szybko stały się dosyć monotonne. Generalnie wszystko sprowadza się do „popłyń do lokacji X i zjedz obiekt Y w liczbie Z”. Oczywiście ciężko oczekiwać tutaj urozmaicenia zważywszy na to, że jesteśmy rekinem. Przyznam, że różnorodność i tak jest większa niż bym się spodziewał przed zagraniem w grę, ale zmierzam do tego, że Maneater może zostać odebrane (przy użyciu dosyć dalekiej analogii) jak takie „GTA pod wodą”, gdzie duża część graczy cieszyła się tytułem Rockstar nie poprzez wykonywanie zadań, ale zwykłe wałęsanie się po mieście ukradzionymi samochodami w rytm muzyki z wybranej stacji radiowej. Podobne odczucie miałem w Maneater – super włączyć sobie grę, gdzieś popływać i coś tam sobie ugryźć, delektując się animacją tryskającej wkoło krwi, ale same zadania (a zwłaszcza te poboczne) już nie stanowiły takiej atrakcji. Czy to dobrze, czy to źle? To już niech każdy zdecyduje sam – wszak to co napisałem wyżej o GTA nie było wadą.
Jako dowód tej ostatniej myśli mogę podzielić się własnym doświadczeniem, gdzie byłem już nieco znużony grą, ale do pokoju weszła lepsza połówka i tak jak zwykle średnio ją interesują wybuchy u mnie na ekranie, tak tutaj animacja rekina i jego wyczyny ją zafascynowały. Zapytała czy może chwilkę pograć, na co oczywiście przystałem i patrzyłem zza pleców jak świetnie się bawi po prostu pływając wkoło, gryząc wszystko co się da i w poważaniu mając znaczniki kierujące ją do kolejnego celu fabularnego. Przyznam, że widząc tak pozytywny wpływ tytułu, aż pozazdrościłem i sam zechciałem zagrać ponownie, co uzasadniłem koniecznością napisania tekstu, który właśnie czytacie 😉
Podsumowanie: Na bazie swoich doświadczeń wystawiam grze notę widoczną niżej, ale lepsza połówka poprosiła, żebym przekazał, że ona (jako osoba, która w gry gra raczej przy okazji, a nie na co dzień) bawiła się fantastycznie i osobiście przyznałaby „Rewelację”. Niniejszym oświadczam, że przekazałem. Jeżeli zdecydujecie się dołączyć do osób siejących postrach w morskich głębiach i okolicach to życzę wam połamania zębów – fani gier zręcznościowych z możliwością rozwoju postaci nie powinni się zawieść.
Sprzęt na którym tytuł był ogrywany:
CPU: Intel i5-9400F
GPU: Nvidia GeForce RTX 2060, 6 GB
RAM: 16 GB
Inne: dysk SSD
Gatunek: action RPG
Producent: Tripwire Interactive, Blindside Interactive
System: PC (Epic Games Store), PlayStation 4, Xbox One
Język polski: napisy
Premiera: 22 maja 2020
Ocena: Polecamy