Ukraińcy śmieją się, że po tym jak w 2000 roku zatrzymany został ostatni działający reaktor nr 3, elektrownia jądrowa w Czarnobylu to jedyna tego typu placówka, która tylko zżera prąd zamiast go produkować. Trzeba jednak pamiętać, że czarnobylska „zona” po słynnym wybuchu bloku atomowego nr 4 w 1986 roku może pochwalić się zupełnie inną funkcją, raczej nieprzewidzianą przez jej radzieckich budowniczych – turystyczną.
To nie jest jednak zwykłe muzeum. Nie da się po prostu przyjechać, zapłacić za bilet wstępu i wjechać. Ze względów bezpieczeństwa o przepustkę na teren Czarnobyla należy postarać się na kilka tygodni przed planowanym przybyciem, ponieważ musi być ona zatwierdzona przez ukraińską służbę bezpieczeństwa, policję oraz czarnobylską administrację.
Oficjalna turystyka w Strefie Wykluczenia nie istnieje i niby wszystkie podania o przepustki są rozpatrywane indywidualnie, ale wcale nie jest trudno o pozwolenie na wjazd – dostaje je praktycznie każdy, a najważniejszym kryterium pozostaje pełnoletność aplikującego. Kosztuje to, zależnie od opcji i długości pobytu, od kilkudziesięciu euro wzwyż. Upoważnienia kupuje się w obowiązkowych zestawach z noclegiem i posiłkami w jedynym dostępnym na terenie strefy hotelu „Dziesiątka”. Regularnym „turystom” wolno w zonie przebywać do 5 dni. Za czasów ZSRR szlabany dookoła kompleksu elektrowni wraz z jej przyległościami pełniły rolę ochronną przed niepożądanymi gośćmi z zewnątrz i szpiegami ze „zgniłego Zachodu”.
Teraz tych terenów nadal pilnuje wojsko, tylko prerogatywy się zmieniły. Obecnie żołnierze bronią świat zewnętrzny przed wpływem tego, co znajduje się w środku. No i oczywiście sprawdzają przepustki i dokumenty tożsamości turystom. Aby dopełnić reszty formalności, we wsi Dytyatky – przy wjeździe do strefy Czarnobyla – trzeba jeszcze podpisać standardowe oświadczenie, że jesteśmy świadomi ryzyka, jakie wiąże się z wjazdem na radioaktywnie skażony obszar, i możemy rozpocząć wycieczkę.
Turystyka katastroficzna
Po wybuchu w czwartym reaktorze wraz z elektrownią odgrodzone od świata zostało 4769 km² terenu, na którym znajdowały się trzy miasta (w tym Czarnobyl i Prypeć) oraz 93 wsie, więc jest co zwiedzać. To dokąd i w jakiej kolejności trafimy, zależy od inwencji naszego ukraińskiego przewodnika, którego obecność jest dla każdej wycieczki po zonie obligatoryjna.
Żelazny punkt programu to oczywiście słynna Prypeć. To nie tylko miasto widmo, ale również wzorowy przykład koncepcji urbanizacyjnej Związku Radzieckiego. Budowane od 1970 roku osiedle było praktycznie samowystarczalne: na relatywnie niewielkiej powierzchni zbudowano bloki mieszkalne, pięć szkół, szesnaście przedszkoli, dom kultury, kino, teatr, stadion, basen, hale sportowe, hotel, a nawet wesołe miasteczko z pocztówkowym, nigdy nieuruchomionym diabelskim młynem.
Brakowało tylko cerkwi, zresztą zgodnie z komunistyczną myślą przewodnią ZSRR. Będąc tam, można zrozumieć ogrom tragedii jaka spotkała 50 tysięcy mieszkańców Prypeci, którzy zostali wysiedleni z miasta marzeń z dnia na dzień. Do budynków wchodzić oczywiście nie wolno, ale jak się bardzo chce, to można. To truizm, ale wszystkie te zapuszczone, często pogrążone w ciemnościach wnętrza, odłażące tynki, pozostałości porzuconych sprzętów, wyblakłe malowidła, czy wreszcie widok z dachu 16-piętrowca na panoramę miasta robią niesamowite wrażenie.
My, gracze, znamy te klimaty z wielu produkcji, nie tylko o tematyce post-apo. No i detale, które można samemu odkryć: szkolna gazetka z Leninem w roli głównej; wiszący w gablotce egzemplarz dziennika Sowiecki Patriota datowany na 23 kwietnia 1986, czyli 3 dni przed katastrofą; ciągle stojące na szpitalnych półkach słoiki zawierające jakieś preparaty zanurzone w formalinie; spiżarniane weki przygotowane trzy dekady temu przez ówczesne gospodynie domowe; stare wózki inwalidzkie rodem z Silent Hill; a nawet zmumifikowany pies, który nie załapał się na ewakuację…
Kolejnym przystankiem na trasie zwiedzania powinna być Duga, gigantyczny zestaw dwóch anten o łącznej długości około 700 m i wysokości 150 m w najwyższym punkcie. Jest to jedyna pozostałość po kompleksie znanym jako Oko Moskwy, które składało się kiedyś z trzech takich radarów, zaprojektowanych jako system wczesnego ostrzegania przed atakiem rakietowym przede wszystkim z USA.
Dziś stalowa konstrukcja ciągle góruje nad krajobrazem i poraża swoim ogromem. Windy oczywiście dawno nie działają, więc jedyną opcją dotarcia na szczyt pozostają pokryte warstewką rdzy chwiejne drabiny (i znowu – nie wolno się wspinać, ale można). Poziomów jest 21, mnie udało się dotrzeć na piąty (to i tak ponad 30 m po szczeblach), skąd już ponad linią drzew pięknie widać oddalony zaledwie o 9 km sarkofag czarnobylskiej elektrowni.
Warte zobaczenia są opuszczone hale produkcyjne zakładów Jupiter, w których oficjalnie montowano między innymi magnetofony szpulowe, a nieoficjalnie podobno układy scalone wykorzystywane w systemach obronnych ZSRR. Co ciekawe, produkcja w placówce trwała jeszcze długo po katastrofie, a wszystko wskazuje na to, że Jupiterze prowadzono też badania laboratoryjne nad własnościami plutonu.
Duże wrażenie mogą zrobić również wielkie chłodnie kominowe czy niedokończony blok nr 5, znajdujący się niedaleko elektrowni właściwej. Interesujących miejsc do zobaczenia jest mnóstwo. Co krok napotyka się jakiś ciekawy obiekt: a to wrak samochodu czy barki rzecznej, a to ruiny kawiarni czy domu. Prawdziwy Fallout na żywo.
Niewidzialne zagrożenie
Nie chciałbym bagatelizować kwestii bezpieczeństwa, ale nie taki straszny czarnobylski diabeł, jak go malują. Podczas tragicznego dnia 31 lat temu oprócz epicentrum wybuchu najbardziej ucierpiały Czerwony Las (nazwany tak od rudego koloru natychmiast obumarłych drzew, na które poleciała pierwsza fala pyłów i radiacji) i wieś Kopaczi. Zwłaszcza to pierwsze miejsce do dziś pozostaje najmocniej skażonym obszarem strefy, pomimo że w ramach niwelowania szkód poczynionych przez radioaktywny opad zostało zrównane z ziemią i zasypane warstwą gruntu, podobnie zresztą jak wspomniana wioska.
Sporo promieniowania kumuluje tam wyrosły na nowo mech, więc należy unikać kontaktu z nim. Jednak po pierwsze w strefie są znacznie ciekawsze miejsca do zobaczenia, a po drugie nikt przy zdrowych zmysłach nie planuje przecież biegać boso po czarnobylskich lasach, prawda? Dziś dawka normalnego promieniowania nie przekracza 0,3 µSv/h (mikrosiwertów – jednostki działania promieniowania jonizującego na organizmy żywe), czyli tyle, co promieniowanie tła w dużych miastach, a o wiele mniej niż na przykład w lecącym samolocie, choć oczywiście w wielu miejscach Czarnobyla ta norma bywa grubo przekroczona.
Uczestnicy wypraw są skrupulatnie przestrzegani przed najbardziej radioaktywnie czynnymi punktami, a dodatkowo mają do dyspozycji wydawane przez przewodnika liczniki Geigera. Większe zagrożenie stanowią nieremontowane od ponad trzech dekad pustostany, więc i w nich koniecznie należy zachować ostrożność podczas eksploracji. Sławetne cmentarzyska porzuconego, napromieniowanego sprzętu również już w większości nie istnieją, ponieważ porzucone pojazdy i helikoptery są systematycznie neutralizowane (myte z radioaktywnego pyłu, w przypadkach beznadziejnych zakopywane).
Ubrania używane przez pierwszych likwidatorów skażenia (nazywanych przez władze ZSRR… biorobotami), które podobnie jak mech mocno skumulowały promieniowanie, zostały pierwotnie porzucone w podziemiach szpitala w Prypeci, a lata później zasypane, aby zapobiec ich szabrowaniu przez nieodpowiedzialnych śmiałków. Za to powietrze, dzięki ogromnej ilości zieleni i długotrwałej nieingerencji człowieka, jest na tyle czyste (pod warunkiem, że akurat nie pyli), że nie zdziwię się, jeśli pewnego dnia Strefa Wykluczenia zostanie przemianowana na Czarnobyl Zdrój.
Sam feralny reaktor jest obecnie zabezpieczony tak zwaną Arką, największą ruchomą konstrukcją na świecie, która ze względu na zły stan oryginalnego sarkofagu reaktora została zbudowana w pobliżu bloku nr 4 i w 2016 roku powoli nasunięta na niebezpieczną część placówki. Teren wokół samej elektrowni jest zadbany, ciągle pracują tam ludzie, którzy monitorują stan techniczny obiektu i dbają, abyśmy nie zaliczyli powtórki z rozrywki. Mieszkają oni w zewnętrznej strefie Czarnobyla, zwanej 30-kilometrową (wszystkie obiekty, które wymieniłem wyżej, usytuowane są w strefie tak zwanej „10-kilometrowej”, do której przechodzi się przez osobną kontrolę) i pracują w systemie rotacyjnym 14/14 dni (dwa tygodnie pracy, potem dwa wolnego), podobnie jak na przykład na platformach wiertniczych, choć podobno ta zasada bywa czasem naginana.
Właśnie w „trzydziestce” znajduje się między innymi hotel dla przyjezdnych (z czynnym barem), ale także posterunek policji, poczta i sklep wielobranżowy rodem z PRL. Co ciekawe, można w nim bez problemu kupić alkohol, również wysokoprocentowy, choć zona to zamknięty obszar, w którym przede wszystkim się pracuje. To prawdziwe, działające miasteczko dla ponad 2 tysięcy rotujących mieszkańców, tyle że bez dzieci i z godziną policyjną od 22 do 6 rano. Przy wyjeździe z każdej ze stref zony wszyscy sprawdzani są przez specjalne bramki dozymetryczne i jeśli któraś część garderoby wykazuje skażenie radioaktywne, należy ją oczyścić lub nawet wyrzucić. Dotyczy to zwłaszcza obuwia, które z oczywistych względów jest najbardziej narażone na kontakt z pyłem i gruntem. W przypadku mojej grupy podczas wyjazdu z zewnętrznej strefy sprawdzeni nie zostaliśmy wcale, ponieważ… zabrakło prądu.
Stalkerzy
Bracia Strugaccy w swojej powieści „Piknik na skraju drogi” wymyślili stalkerów jako współczesnych rewolwerowców odkrywających na nowo futurystyczny Dziki Zachód (może powinienem napisać Wschód?). Ten obraz ugruntowało najpierw rosyjskie kino (Andriej Tarkowski), a później gry: S.T.A.L.K.E.R., którego dziesięciolecie powstania pierwszej części trylogii w tym roku obchodzimy, ale też seria Metro na podstawie prozy Głuchowskiego.
W prawdziwej czarnobylskiej zonie również pojawiają się „stalkerzy”, ale raczej daleko im do romantycznych bohaterów z książek i gier. Zdarzają się szabrownicy, którzy do strefy przychodzą po złom, lub chojracy, dla których spędzenie nocy w porzuconym prypeckim mieszkaniu czy urządzenie w nim imprezy stanowi pamiętną przygodę. Bywają też żartownisie. Choćby tacy, którzy pod umieszczonym na jednym z budynków Prypeci i w sumie niegłupim komunistycznym hasłem „Niech atom będzie pracownikiem, a nie żołnierzem”, dopisali niepozbawione w tym przypadku racji „Ch*j będzie, a nie atom”.
Nielegalnych gości nie odstrasza grzywna, wynosząca zaledwie 400 hrywien (około 55 zł). Jeśli za to zostaną przyłapani na wynoszeniu z zony czegoś niebezpiecznego, to już zupełnie inny kaliber przewiny. Wtedy na karze finansowej może się nie skończyć. Co z mutantami, znanymi z gier? Ja widziałem tylko żebrzące o pokarm, bardzo przyjazne psy (sterylizowane i znakowane – ich populacja jest ściśle kontrolowana) i sumy giganty (będące w stanie jednym kłapnięciem paszczy wchłonąć bochen chleba). Tych ostatnich z wiadomych powodów nikt z rzeki Prypeć nie odławia.
Większość miejsc w strefie nie wygląda już dawno jak lokacje ze S.T.A.L.K.E.R.Ó.W, czy pamiętnej misji z Call of Duty: Modern Warfare dziejącej się w Prypeci. Wszelkie niezamieszkane miejsca przez trzy dekady porósł bujny las, przez co zona straciła na przejrzystości. Dajmy na to Prypeć wygląda jak dżungla. W jej prześwitach zamiast starożytnych świątyń wyłaniają się ruiny komunistycznych budowli z wielkiej płyty.
Tylko na wybetonowanych placach widać jeszcze, że to miasto. Dlatego najlepiej do Czarnobyla pojechać wczesną wiosną lub późną jesienią, kiedy nie ma liści na drzewach. Wtedy nie tylko widoczność jest lepsza, ale i promieniowanie niższe niż w gorące, słoneczne dni. Ze względów bezpieczeństwa najmniej warto wybierać się do strefy zimą, bo śnieg przykrywa wszelkie nierówności terenu i łatwiej wtedy wpaść na przykład w nieosłoniętą studzienkę kanalizacyjną czy inną wyrwę w nawierzchni. W każdym razie warto się z wizytą śpieszyć, zanim zona do końca ulegnie degeneracji i zostanie całkiem pożarta przez upominającą się o nią naturę. Natomiast wspomnień i otrzymanej dawki promieniowania radioaktywnego nikt nam już nie odbierze.
Artykuł ukazał się w Pixelu #33, którego nakład został już wyczerpany. Zapraszamy jednak do sklepu Pixela po inne wydania drukowanego magazynu.