Do pikseli wypełniających gry, filmy, teledyski czy reklamy zdążyliśmy się już wszyscy przyzwyczaić. Popularność pixel artu zatacza jednak coraz szersze kręgi. Inspirowane nim wzornictwo przemysłowe, moda, a nawet dziecięce zabawki również przestają nas dziwić. Ale to nie tylko komercja i przemysł. Coraz częściej ów trend postrzegany jest jako niezależna dziedzina sztuki współczesnej.
Pixel art to w dosłownym tłumaczeniu nic innego jak „sztuka piksela”, „sztuka z pikseli”, względnie „pikselowana sztuka”. Wikipedia dodaje, że jest to „sposób tworzenia grafiki rastrowej za pomocą programów pozwalających na edytowanie obrazów na poziomie pojedynczych pikseli”. To właśnie te „pojedyncze piksele” są tu kluczową kwestią. W pixel arcie artysta musi mieć całkowitą kontrolę nad każdym pikselem, ponieważ każdy z nich ma znaczenie i nie może być postawiony przypadkowo. Ujarzmienie obrazu na takim poziomie precyzji wymaga wypracowania szeregu technik (dithering, antyaliasing itd.), które mają jedną cechę wspólną: są rezultatem pracy ręcznej. Tworzenie takich grafik wiązało się niegdyś ściśle ze sprzętem. Możliwości układów graficznych pierwszych komputerów osobistych i konsoli były zbliżone do możliwości dzisiejszych wyświetlaczy pralek czy piekarników. Gdy w latach 80. maszyny te zaczęły masowo pojawiać się w domach, gracze z wypiekami na licach oczekiwali nowych gier, zafascynowani nowym medium. Pixel art bierze swój początek od próby zmierzenia się z tymi ograniczeniami.
Aby lepiej zrozumieć dostępne wtedy rozdzielczości i palety kolorów, warto przypomnieć sobie tryb graficzny popularnego wówczas komputera ZX Spectrum. Pełen ekran miał rozdzielczość 256 na 192 pikseli w 15 kolorach. Nie brzmi aż tak strasznie, prawda? Ale to nie wszystko. Na takim ekranie kolory nie były przypisywane poszczególnym pikselom, ale blokom pikseli 8 na 8. W obrębie takiego bloku mogły być widoczne tylko dwa kolory, ale to jeszcze nie koniec „udogodnień”. Paleta składała się tak naprawdę tylko z 8 kolorów – pozostałe były tworzone na bazie tych pierwszych – i nie można ich było modyfikować. Na domiar złego były to w dużej mierze wątpliwej urody „koderskie kolory” o skrajnych wartościach RGB, przypominające fluorescencyjne pisaki. To wciąż nie wszystko, ale oszczędzę już dalszych szczegółów technicznych. Krótko mówiąc, ówcześni graficy robili, co tylko mogli, aby odwzorować rzeczywistość w tym niewdzięcznym tworzywie. Działali w myśl przysłowia „Tak krawiec kraje, jak mu materii staje”.
Bez względu na zmieniające się trendy i mody pixel art w undergroundzie był i pozostał obecny. Mam tu na myśli demoscenę, czyli subkulturę twórców, zajmujących się tworzeniem programów, które pokazywały ich umiejętności i stanowiły niekomercyjną cyfrową sztukę. Dorobek demosceny w tym względzie doczekał się w ostatnim czasie świetnej publikacji zatytułowanej „The Masters of Pixel Art”. Ten dwutomowy i bajecznie wydany album stanowi przekrój twórczości najlepszych demoscenowych artystów z ostatniego ćwierćwiecza. Znalazła się tam zresztą całkiem spora reprezentacja z Polski. Po więcej informacji odsyłam na themastersofpixelart.com.
Na przełomie tysiącleci o pixel arcie przypomniała sobie na moment branża gier. Paradoksalnie wiązało się to ponownie z rozwojem technologii, a dokładniej z początkiem ekspansji telefonów komórkowych z kolorowymi wyświetlaczami, szczególnie tych bazujących na Javie. Ich możliwości graficzne nie odbiegały znacząco od starszych 16- i 32-bitowych komputerów, stąd na „edytowanie obrazów na poziomie pojedynczych pikseli” znowu pojawiło się zapotrzebowanie, choć był to raczej łabędzi śpiew. Jako że wynikało ono ponownie z ograniczeń sprzętowych, gdy zaczęły one zanikać dzięki rozwojowi telefonów, cała historia znowu zatoczyła koło. Kolejny raz pixel art został osierocony. Ten, przyzwyczajony do takiego obrotu spraw, ponownie wymościł sobie wygodne miejsce w artystycznym undergroundzie.
Dopiero ostatnie lata wyzwoliły go z kajdan ograniczeń sprzętowych i był to moment przełomowy. Pixel art nareszcie zaczął istnieć w sposób samodzielny: nie jako technika uwarunkowana ułomnością sprzętu, ale jako niezależna estetyka. Aby pozostał sobą, sprzętowe ograniczenia zamieniono na arbitralnie ustalone zasady tworzenia. Choć na pierwszy rzut oka wszystko pozostało po staremu, zmiana była bardzo istotna. Pikselowana sztuka nareszcie przestała wynikać z konieczności, a stała się świadomym wyborem artysty, nabierając dojrzałej formy jako kierunek artystyczny.
Co jednak sprawia, że pixel art ma się dziś tak dobrze? Po pierwsze – i od tego nie uciekniemy – nostalgia. Tego zjawiska nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Skoro trzymacie w rękach nowy numer magazynu PIXEL to doskonale rozumiecie, jak wielka jest siła nostalgii. Pixel art wpasowuje się idealnie w popularny trend tęsknoty za estetyką lat 80., tak jak chociażby świetny serial „Stranger Things”, czerpiący z niej pełnymi garściami na wielu płaszczyznach. Ten nurt sztuki w sposób oczywisty odwołuje się do uczucia zbiorowej nostalgii i symboli dzieciństwa ważnych dla pokoleń wychowanych na grach wideo. Nic dziwnego, że szczególnie dobrze zrozumiał ten mechanizm współczesny przemysł gier. Niektóre z tych symboli wryły się na tyle głęboko w świadomość konsumentów kultury, że stały się czymś w rodzaju archetypu, jak chociażby kosmiczne potwory z gry „Space Invaders”, uchodzące za uosobienie koncepcji gier wideo.
Zarówno pixelartowa nostalgia „starszaków”, jak i ciekawość dzieciaków są często wynikiem znużenia. W świecie bezustannie zalewanym przez coraz bardziej realistyczne i wygładzone do granic możliwości gry czy filmy bezkompromisowa surowość pikseli jest doznaniem zupełnie innym. W opozycji do podanych na tacy plastikowych światów mamy medium intrygujące, pełne niedopowiedzeń, wzmagające kreatywność i wyobraźnię. I tutaj dochodzimy do kluczowego moim zdaniem czynnika popularności. A jest nią rzecz najprostsza: atrakcyjność tej estetyki. Pixel art jest po prostu cool! Jest to wciąż niezwykle inspirujący punkt wyjścia zarówno dla projektantów grafiki użytkowej, jak i dla artystów.
Kilka razy spotkałem się też z poglądem, że jednym z największych atutów pixel artu jest dla widza poczucie obcowania z rękodziełem. Rzeczywiście, podobnie jak w przypadku haftów, mozaik czy gobelinów, tak i tutaj dojrzeć możemy pracę ludzkiej ręki, stawiającej każdy piksel. Tej charakterystycznej cechy pozbawione są w większości współczesne komputerowe ilustracje, zwłaszcza te wykonane w programach do grafiki 3D.
Z chwilą, gdy pixel art stał się niezależnym od sprzętu stylem, ciekawe wydaje się postawienie go również blisko puentylizmu, kierunku w tradycyjnym malarstwie, w którym to płaszczyznę obrazu mozolnie pokrywano małymi punkcikami farby. Czy czegoś to wam nie przypomina? Oczywiście nie twierdzę, że pixel art to inkarnacja cyfrowego pointylizmu w wersji 2.0, ale i jeden, i drugi związane są z artystycznymi poszukiwaniami nowej formy ekspresji. Estetyka pikseli wpisuje się też doskonale w – coraz bardziej popularny w projektowaniu – minimalizm, nie wywołując przy tym u odbiorcy aż takiego znużenia, jak „jedynie słuszny” styl flat design. Gdy ma się do dyspozycji ledwie kilka pikseli na wyrażenie jakiejś idei, można wznieść się na prawdziwe wyżyny kreatywności.
Sam pixel art również nie stoi w miejscu. Modern pixel art polega na mieszaniu tradycyjnych pikseli ze współczesnymi efektami graficznymi, przynosząc często bardzo ciekawe efekty. Natomiast połączenie pixel artu z – równie popularnym – glitch artem dowodzi, że te dwie stylistyki są wręcz dla siebie stworzone. Może o tym świadczyć chociażby doskonały teledysk do utworu „Sentinel” francuskiego projektu Perturbator, grającego muzykę spod znaku dark synth pop.
To wszystko niezbicie dowodzi jednego. Nawet jeśli moda opierająca się na nostalgii do lat 80. w końcu przeminie, co nastąpi prędzej czy później, pixel art świetnie sobie poradzi. Jak przetrwał zniknięcie ograniczeń sprzętowych, tak przetrwa zniknięcie mody na retro, bo stał się czymś ponadczasowym.
Artykuł ukazał się w Pixelu #33, którego nakład został już wyczerpany. Zapraszamy jednak do sklepu Pixela po inne wydania drukowanego magazynu.