Demo gry to zawsze nadzieja na więcej i pretekst do podjęcia decyzji zakupu gry. W wielu przypadkach nostalgiczny powrót do świata dobrze nam znanego powinien być poparty demem (jak w przypadku Final Fantasy VII Remake, w którego demem grał Mateusz), zupełnie nowe IP mają bardziej wyboistą drogę przed sobą – właściwie nie wiemy czego się spodziewać, ani czy dostaniemy choćby przedsmak tego, co czeka nas w finalnym produkcie.

Oczywiście mógłby postępować jak dobrze wychowany tester i po prostu przesłać porcję uwag developerom. Dlaczego jednak nie przyjrzeć się mechanice Barn Finders publicznie – skoro wydawca zdecydował się na (odważny) krok sprzedając demo dla wspierających grę na Kickstarterze. Z jednej strony – dobrze jest mieć dostęp do całej mechaniki gry już w momencie dokonania wyboru – z drugiej, bez dema, decyzja o wsparciu projektu jest podejmowana na bazie zdawkowych informacji od producenta.

Cała zabawa w Barn Finders ma skupiać się na podróżach po jakimś alternatywnym wariancie Ameryki w poszukiwaniu porzuconych gospodarstw i wygrzebywaniu z ich zakamarków wszystkich cennych rzeczy, które da się z zyskiem sprzedać. To pomysł bazujący na serialu Wojny magazynowe – opowieści o handlarzach, poszukujących okazji do spieniężenia dobytku z opuszczonych przez właścicieli magazynów. W przypadku Barn FInders całą zabawę zabarwiono redneckową otoczką – dodając wizualną otoczkę głębokiego, amerykańskiego zadupia. Prawdopodobnie podkreślić to mają dodatkowo złote (kolekcjonerskie) rolki papieru, niewybredne odgłosy z wygódki (stojącej tuz obok stacji czyszczącej zdobycze), czy też niektóre znaleziska – jak gumowa lalka z pewnej stodoły. Ot, ma być przaśnie i rubasznie, jak w Redneck Rampage, acz bez strzelania.

Mieszkamy w jakiejś posiadłości, która najlepsze lata ma już dawno za sobą, wokół poniewierają się worki ze śmieciami i opróżnione butelki. Do naszej dyspozycji otrzymujemy zdezelowanego pickupa, i na ostatnim kanistrze benzyny wyruszamy w na pierwszą misję. Bardzo żałuję, że nie dano mi szansy pojeżdżenia po bezdrożach Amerykki (czy jak tam ostatecznie będzie się nazywać w grze redneckowo). Zlecenie na odnalezienie konkretnego przedmiotu przychodzą mailem, na wyraźnie oldschoolowego PC. Swoją drogą – oglądałem tą maszynę i zastanawia mnie, jak działa bez kabla zasilającego. Po odebraniu zlecenia – trzeba zorganizować wyprawę po skarby. I tu, jak przed każdą wyprawą w nieznane, trzeba się przygotować. Dużo frajdy daje już samo zbieranie śmieci i butelek oraz błyskawiczna zamiana ich na fundusze, niezbędne do kupienia podróżnych akcesoriów – latarki, siekierki, łopaty. Przy okazji zwiedzamy niewielkie otoczenie naszego domostwa, złożonego z sypialni, dziadka wiecznie wysiadującego na werandzie, sklepu, garażu połączonego z warsztatem i zaplecza – z zasobnikiem zdobyczy, drewnianym kiblem, myjką. Jest też teren rekreacyjny: boisko do kosza, piłki do kosza, jedna kura (nie udało mi się jej złapać i wrzucić do kosza ani ugotować).

Prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero po dotarciu do pierwszej lokacji – The Red Barn. Choć to raczej niewielki obszar do eksploracji (jedna stodoła i dwa silosy) to jest co robić, bo poszukiwanie cennych zdobyczy i śmieci do recyklingu jest zabawne i całkiem wciągające. Tym bardziej, że czasem będzie trzeba budować konstrukcje z siana, by zdobyć nagrodę z pozłacanego papieru toaletowego. Cały czas mamy wgląd w statystyki zebranych przedmiotów, co daje nam pewność, że niczego nie pozostawiliśmy. Są i specjalne bonusy, jak halucynogenne napoje do zdobycia oraz użyteczne znaleziska, jak kluczyki do otwierania drzwi. Siekiera przydaje się (już po wszystkim) do zniszczenia walających się luzem przedmiotów i odzyskania podzespołów.

Cykl zdarzeń następujących po zebraniu fantów to powtarzany co wieczór rytuał: zdobycze trzeba najpierw przygotować do sprzedaży – obmywając najbardziej zabrudzone przedmioty i naprawiając lub montując w warsztacie z części pozostałe. Po tych zabiegach są gotowe do wystawienia na sprzedaż… o ile oczywiście kupiliśmy wcześniej półki i palety do ekspozycji. Po fazie przygotowań możemy iść pospać i przygotować się na poranek i pierwsze otwarcie podwojów sklepowych.

W tym momencie zderzymy się z prostym mechanizmem transakcyjnym: cierpliwość klientów kontra nasze podbijanie stawki za towar – w większości przypadków się udaje, więc jest to najmniej satysfakcjonujący element zabawy. Po sprzedaniu – inwestycja w sklep i oprzyrządowanie, no i w drogę, na kolejne polowanie.

Drugi rozdział zabawy w Barn Finders to udział w aukcji magazynowej – licytacja jest raczej nudnawa, za to już eksploracja magazynu, który okazuje się przechowywać niezłe skarby – robi się ciekawa (szczególnie, jak trzeba dopłacać za transport co większych znalezisk). Po wszystkim – do domu i do pracy – czyli składania, naprawiania i uzdatniania do sprzedaży przedmiotów. Przy okazji – warsztat naprawczy zdradza nieco z zawartości finalnej gry – będą do poskładania kamery i inne wynalazki. Sama opcja budowania przedmiotów z części jest ok – choć udało mi się zmontować motor, którego nie mogłem sprzedać (nie było go na stanie magazynowym) , mycie artefaktów też jest zabawne, za to już naprawa przedmiotów – niekoniecznie. Następnego dnia – kolejne targi z klientami i kolejne zlecenie.

Możemy wracać do wcześniejszych lokacji, przeszukując jej jeszcze raz, bo jakieś UFO od czasu do czasu dorzuca nowe przedmioty. W finalnej grze ma być jeszcze 10 miejscówek do przeszukania, co brzmi raczej… skromnie. Główna baza wypadowa również staje się nudna po pierwszej godzinie rozgrywki – brakuje kolejnych miejsc do sprawdzenia, warsztat i myjnia złożona łącznie z trzech urządzeń to trochę za mało, by bawić się w Barn Finders dłużej.

Jeśli twórcy gry zaplanują coś więcej niż podstawowa wersja bazy wypadowej, a odwiedzając wcześniejsze lokalizacje będziemy odkrywać jakieś tajne przejścia – kto wie – może to być ciekawa gra. Jednak zbudowanie całej mechaniki na nudnych aukcjach magazynowych i raczej powtarzalnej klienteli, przy zachowaniu zaledwie kilku elementów do renowacji przedmiotów – na dłuższą metę źle wróży rozgrywce. Ja po trzech godzinach przekopywania ziemi, szperania w stodołach i magazynach, rozbijania skrzynek i układania stosów ze słomy popadałem w znużenie… Oby twórcom Barn Finders wystarczyło pomysłowości na lokacje, przedmioty (ściśle nawiązujące do wiejskiej Amerykki), tajne miejsca, rozbudowę naszej bazy i usprawnienia.

Reasumując: na tym etapie widać potencjał pomysłu w Barn Finders – może to być rubaszny symulator rednecka, który postanowił założyć własny sklep ze znaleziskami. Sama eksploracja opuszczonych miejsc i wylicytowanych magazynów jest ciekawa i wciągająca (pod warunkiem że nie będziemy wracać po kolejny gadżet, bo wtedy robi się nudnawo). Sprzedaż produktów i same aukcje wymagają jednak poprawy, bo na tym etapie są nużące. Najbardziej kuleje jednak baza i jej rozbudowa – bez znacznego poszerzenia możliwości rozbudowy (jak i eksploracji) własnego sklepiku i warsztatu to będzie tytuł do rozegrania w kilka godzin, a nie smaczny, rozrywkowy symulator łowcy wiejskich okazji…