Portfolio studia Paramount jest zadziwiające: Bulwar Zachodzącego Słońca, Dziecko Rosemary, Piątek Trzynastego i Star Trek. A to tylko czubek, nomen omen, góry.

Zacznę od prywaty. Minęły już prawie trzy lata, odkąd odebrałem telefon od Micza, który zlecił mi napisanie relacji z siedziby Lucasfilmu, gdzie dzięki uprzejmości rzeczonej firmy oraz pracującego tam przyjaciela wybierałem się przed samiutkim Comic-Conem. Od tamtej pory miałem szczęście jeszcze parokrotnie odwiedzać Kalifornię i przy każdej okazji, ustanawiając niepisaną świecką tradycję, odwiedzałem jakieś studio filmowe, o którym potem pisałem dla Pixela.

Gumowy model twarzy ma to do siebie, że nigdy się nie zestarzeje. Lico Brada Pitta – niestety tak

Na początku marca udało mi się zahaczyć o ostatnią już nieodwiedzoną przeze mnie wytwórnię, stąd mój nieformalny cykl dobiega końca (choć oczywiście na tym Hollywood się nie kończy, lecz dostać się do takiego Foksa bez odpowiednich znajomości nie sposób). Ale wycieczka po Paramount Studios, jednej z najstarszych wytwórni filmowych na świecie, wydaje się odpowiednim finiszem.

Historii Paramountu nie da się streścić na paru tabliczkach, a jednak próbowano…

Licząca sobie bite sto dziewięć lat historia Paramount to kolejna opowieść o ziszczonym amerykańskim śnie, bo firmę założono za pożyczone pieniądze, a pierwszy film niedoświadczony jeszcze Cecil B. DeMille, którego produkcje przyniosą później miliony, nakręcił w niezbyt okazałym budynku zwanym potem Stodołą. I to właśnie wokół tejże drewnianej szopy powstał okazały kompleks, który można oglądać dzisiaj, oczywiście za odpowiednią opłatą.

Po przekroczeniu progu studia gości witają państwo Addams

Paramount oferuje gościom trzy opcje: podstawowe zwiedzenie za dnia albo po zmroku oraz potwornie drogi pakiet specjalny z degustacją dań. Po wejściu do poczekalni można obejrzeć kostiumy z paru zrealizowanych na miejscu tytułów, kilka ustawionych w gablotach rekwizytów oraz, co najważniejsze, zdobyte przez studio Oscary. Z nich tylko jedna statuetka jest oryginalna: przekazana przez Francisa Forda Coppolę nagroda za Ojca chrzestnego. Reszta to duplikaty, za które Paramount, zgodnie ze zwyczajem, zapłaciło Akademii całego dolara od sztuki.

Atrakcyjność spaceru po studiu filmowym zależy w dużej mierze od kompetencji przydzielanego losowo przewodnika. Mój, J.J. był na szczęście maniakiem kina i rozprawiał o hollywoodzkich gwiazdach aż miło. Zresztą powszechnie używany dzisiaj termin narodził się właśnie w Paramount, bo gwiazdy znajdujące się w logo firmy symbolizowały zatrudnione przez właścicieli znakomitości świata aktorskiego. Po wyjściu z przedsionka na dziedziniec oczy cieszy ikoniczna brama, niegdyś mieszcząca się przy głównej ulicy, a dzisiaj, po rozbudowie studia, będąca częścią wewnętrznego placu, na którym znajduje się również kino oraz… oryginalna ławeczka Forresta Gumpa. Niegdyś przy bramie czatowali i fani (dla Rudolfa Valentino musiano zbudować podziemne tunele, aby mógł przemieszczać się po terenie studia nie niepokojony) i szukający szczęścia bezrobotni adepci X muzy, których przesłuchiwano na bieżąco pod drzwiami.

Jeśli nie dotkniesz, to nie uwierzysz, że te fasady to gips,drewno i karton

Po przejściu do głównej części kompleksu lwia część spaceru odbywa się pomiędzy kolejnymi halami zdjęciowymi i tutaj Paramount ma lekką przewagę nad innymi wytwórniami. Zazwyczaj bowiem nie udostępnia się zwiedzającym żadnych miejsc, gdzie trwają prace. Tutaj mogłem zajrzeć do praktycznie każdego mijanego przez nas pomieszczenia i przyglądać się montażowi dekoracji, magazynom, z których wypożycza się rekwizyty (potem część z nich, szczególnie meble i inne sprzęty domowe, można kupić na wyprzedażach za niewygórowaną cenę), czy nieużywanym planom.

Magazyn Paramountu może i przypomina blokową piwnicę, ale roweru i wędek tam nie znajdziecie

Niestety, obecnie na terenie studia kręci się głównie seriale znane mi jedynie ze słyszenia albo z oglądania których zrezygnowałem po paru odcinkach (Czarna lista, Veep, Tacy jesteśmy, Agenci NCIS: Los Angeles), dlatego nie ekscytowałem się zbytnio przypadkowym spotkaniem obsady „Szkoły rocka”, ale napomykam o tym nie po to, żeby zamanifestować swoje zblazowanie, lecz aby podkreślić, że takie sytuacje mają tam miejsce. Za to mało co może przebić wrażenie niesamowitości towarzyszące przemierzaniu uliczek udających Nowy Jork w Ojcu chrzestnym, albo krótkim postoju na głębokim parkingu, który zalewa się litrami wody i gdzie kręci się sceny morskie.

Słynniejsza od statuetki wyeksponowanej przez studio jest
ta, której na tej samej gali, również za Ojca chrzestnego, nie odebrał Marlon Brando. Nascenę posłał aktywistkę walczącą o prawa rdzennych mieszkańców Ameryki

Następne punkty programu są czysto filmowe i zarazem moje ulubione, czyli przebieżka po planie zdjęciowym, którego poszczególne części dostosowywane są na potrzeby konkretnego filmu i robić mogą zarówno za Chicago lat sześćdziesiątych, jak i współczesne Los Angeles. Tam również można obejrzeć ten czy inny budynek od środka, choć zazwyczaj są to puste pomieszczenia, które nabierały znaczenia, gdy J.J. mówił, gdzie kręcono ostatniego Indianę Jonesa, gdzie ustawione są maszyny do śniegu czy jak zatrudnia się statystujący tłum. Innymi słowy: Paramount stawia na aspekt edukacyjny, ot co.

Gdzieniegdzie sprzęt przygotowany jest do zdjęć. Tylko wejść i kręcić

Ostatni przystanek to specjalnie przygotowany do oględzin magazyn z rekwizytami, prawdziwa zbieranina różności: od Optimusa Prime z Transformers przez kapsuły z Interstellar do tronu z Gladiatora. Mydło i powidło, ale wyobrażam sobie, że ciężko upchnąć przeszło sto lat kina do schowka.

Prawda ekranu to, no cóż, zakłamanie rzeczywistości. Na zdjęciach futurystyczne rekwizyty z Interstellar prezentują się wyśmienicie i aż żal, że służą tylko do tego, aby dobrze wyglądać

Artykuł ukazał się w Pixelu #26, którego nakład został już wyczerpany. Zapraszamy jednak do sklepu Pixela po inne wydania magazynu w druku oraz po cyfrowe wersje.