„Ostatni Jedi” podzielił widzów. Jedni pieją z zachwytu, inni odsądzają twórców od czci i wiary. Mnie nieco bliżej jest do tych pierwszych, ale nie mam wątpliwości, że najnowsze „Gwiezdne wojny” mogłyby być znacznie lepsze. A wystarczyłoby usunąć jeden wątek… Uwaga, wpływacie na morze spoilerów.

Owym wątkiem jest tajna misja Finna i Rose mająca na celu wyłączenie urządzenia pozwalającego na śledzenie statków w nadprzestrzeni. „Gwiezdne wojny” śmiałymi planami stoją, ale dotąd wszystkie straceńcze zadania kończyły się powodzeniem w myśl pratchettowskiej maksymy, że szansę jedną na milion wykorzystuje się w dziewięciu z dziesięciu przypadków. Teraz zerwano z tą tradycją, co warto pochwalić, ale cena okazała się bardzo wysoka. Gdyby bowiem w całości wywalić wątek tajnej misji, to przy okazji zniknęłoby wiele bolączek, które uniemożliwiają nazwanie „Ostatniego Jedi” dziełem wybitnym. Zobaczcie sami:

Rose. Już po trailerach miałem dziwne wrażenie, że Rose Tico nie będzie w pierwszej setce moich ulubionych starwarsowych żeńskich postaci z imieniem na „r”. Seans to potwierdził, gdyż okazała się bohaterką irytującą i niespójną, a na jej pozbawiony chemii biedaromans z Finnem wolę miłosiernie spuścić zasłonę milczenia. Bez próby unieszkodliwienia promienia namierzającego, Rose byłaby dla filmu zbędna. Można by ją więc spokojnie wykreślić ze scenariusza, sprawiając, że suma ogólnego dobra we wszechświecie nieco by się podniosła.

Akcja w Canto Bight. Gdybym miał wskazać najsłabszy moment filmu, to bez wątpienia byłaby to akcja w kasynie. Mierził mnie już fakt bezproblemowego wydostania się bohaterów z oblężonego okrętu, ale potem było jeszcze gorzej. Bieganie w poszukiwaniu wybitnego hakera, głośne zdradzanie planu w celi, znalezienie tam zastępczego speca (cóż za zbieg okoliczności!), ucieczka w stylu „orłów od Tolkiena” a wszystko to przeplatane slapstikowymi momentami. Taka mieszanka mogłaby przejść w bajkach o Scooby Doo, ale w Star Wars przywodziła na myśl najgorsze momenty sagi w stylu małego Anakina przypadkiem rozstrzygającego losy bitwy o Naboo.

Terminator BB-8. Gdyby maszyny w Terminatorze miały po swoje stronie BB-8, to los ludzkości byłby przesądzony. Rozkoszny robocik z „Przebudzenia Mocy” stał się bowiem bezlitosną maszyną do zabijania, która potrafi wszystko. No może prócz jeżdżenia bez obijania się o ściany. Większość nonsensownych scen z BB-8 skumulowała się właśnie podczas realizacji planu trójki geniuszy Finn-Rose-Poe. Do dziś nie wiem czy głupsze było obezwładnienie strażników przy pomocy monet czy kierowanie przez droida maszyną kroczącą. W tym pojedynku ogłośmy więc sprawiedliwy remis.

Wallenrodyzm Poe. Nasłuchałem się sporo głosów chwalących „Ostatniego Jedi” za rozwinięcie postaci asa ruchu oporu. Mam jednak wrażenie, że autorzy tych stwierdzeń nie zagłębili się w skutki działań Poe Damerona. O ile jeszcze da się próbować bronić wątpliwą strategicznie decyzję o poświęceniu wielu pilotów i statków dla zniszczenia wrogiego dreadnoughta, to późniejsze działania naszego małego bohatera pozwalają sądzić, że może on być agentem Najwyższego Porządku. Nie dość, że wszczyna bunt i nielegalnie przejmuje okręt, to jeszcze firmowany przez niego plan sprawia, że Najwyższy Porządek dowiaduje się o ucieczce załogi Raddusa. Widząc to Konrad Wallenrod poklepałby Poe po plecach krzycząc „my boy” czy co tam mistrzowie krzyżaccy mieli w zwyczaju mówić w takich sytuacjach. A najgorsze, że po tych wszystkich wybrykach Damerona nie spotyka żadna kara. Dorosły facet doprowadza do śmierci dziesiątków ludzi, a jest traktowany jak dziecko, któremu wszyscy powtarzają, by nie bawiło się jedzeniem, ale nikt nie ma serca krzyknąć, kiedy ketchupem maluje domek na nowym obrusie. Nie mam nic przeciw temu, że Gwiezdne Wojny każą mi wierzyć w Moc, ale niech nie wymuszają porzucenia wiary w logikę…

Głupota Najwyższego Porządku. Podczas misji Finna i Rose oraz buntu Poe dzieje się sporo, ale dla fabuły jest ważne tylko odkrycie planu Holdo. Oczywiście opowieść wymagała, by spadkobiercy Imperium podążyli do opuszczonej bazy rebelii, ale czy naprawdę musiał im o tym powiedzieć wyczarowany z powietrza Benicio del Haker? Dla historii lepiej byłoby, gdyby uciekające transportowce odkrył Mocą Kylo albo Hux na przykład dzięki swojemu szpiegowi zakonspirowanemu w szeregach ruchu oporu. To mogłoby pomóc uwierzyć, że „ci źli” mają chociaż śladowe ilości kompetencji. Obecnie trudno wróżyć Najwyższemu Porządkowi świetlaną przyszłość, skoro na jego czele stoją kosmiczni Beavis i Butt-head.

Stracona Phasma. Pani szturmowiec w wyglancowanym pancerzu świetnie prezentowała się na plakatach, ale w filmie było znacznie gorzej. Phasma okazała się przeciwieństwem – granej także przez Gwendoline Christie – Brienne z Tarthu i bez mrugnięcia okiem wyłączyła osłony bazy Starkiller, by po chwili wylądować w zgniatarce śmieci. W „Ostatnim Jedi” twórcy dostali szansę ciekawszego przedstawienia tej postaci, ale z niej nie skorzystali. Wyrzucenie motywu tajnej misji oszczędziłoby Phasmie kolejnych upokorzeń a widzom oglądania, jak marnowany jest potencjał tej postaci.

Maz jak Bond. W „Przebudzeniu Mocy” Maz Kanata była tajemniczą postacią prowadzącą leciwą kantynę. Tymczasem w ósmym epizodzie widzimy jak jedną ręką strzela, drugą rozmawia przez telefon, a trzecią odpala jet pack. Mam wrażenie, że scena ta pojawiła się tylko dlatego, żeby w kolejnej grze Lego Star Wars można było dorzucić etap pokazujący jej przygody (jeśli tak będzie, to pamiętajcie, kto mówił o tym pierwszy).

Skrócenie filmu. „Ostatni Jedi” to Behemot trwający dwie i pół godziny. Wprawdzie dla większości fanów „Gwiezdnych wojen” dłuższa przygoda, to lepsza przygoda, ale w kinie nie brakowało ludzi, którzy nerwowo wiercili się i pytali czy wyjdą z kina przed Wigilią. Także przeładowanie wątkami nie uszło uwadze krytyków, którzy zdecydowanie nie poczytali tego filmowi Riana Johnsona na plus. Odchudzenie „Ostatniego Jedi” na pewno więc wyszłoby mu na dobre.