Siedząc sobie w wypełnionej po brzegi sali na przedpremierowym pokazie, dopadła mnie oczywiście nostalgia. Ten moment, gdy w miejscu, gdzie w 2015 roku odbywał się Pixel Heaven, dokładnie 35 lat wcześniej oglądałem po raz pierwszy „Gwiezdne wojny”, nieznane wówczas jeszcze jako „Nowa nadzieja”, tylko po prostu „Gwiezdne wojny”.
Pamiętam te krzyki zachwytu sprzed dwóch lat, że „Przebudzenie Mocy” to najlepsze, na co było stać „Star Wars”, lepsze od oblężenia mroźnego Hoth czy obłędnego pojedynku Luke’a z Vaderem w rytmach Williamsowego requiem. Średnio w to wierzyłem i niestety okazało się, że to nie ja jestem za stary na ten film, ale on był zbyt zachowawczy dla widza, który nie zna „Star Wars” od pięciu ani nawet dwudziestu lat, tylko trochę dłużej.
Uwielbiam oglądać fragmenty starej trylogii, odzywki Vadera, w których poucza Landa, negocjuje z Fettem czy można wręcz powiedzieć, że romantycznym głosem, dopytuje, czy Han Solo aby nie zmarł podczas procesu karbonizacji. Wspomnę jeszcze tylko o dwóch cudownych wymianach zdań pomiędzy Vaderem a Peterem Cushingiem, dla każdego fana brytyjskiej wytwórni Hammer stanowiących niebywałe mruganie okiem. Zwłaszcza że ten drugi aktor często grywał barona Frankensteina, a David Prowse – tak było – wcielił się nawet raz w monstrum! Te kawałki pokazywały, jak twórczo Lucas z Kasdanem przetwarzali motywy popkultury. Nie zrzynali, nie wstawiali gotowego koksu, lecz mielili. I dlatego ciągle można oglądać to na nowo i doszukiwać się, w którym jeszcze miejscu mrugali okiem, a czym się zainspirowali przy budowaniu Mos Eisley albo Gwiazdy Śmierci.
Gdy Bob Iger dał zielone światło na kupno franczyzy, po czym scenariusz powierzono niezbyt doświadczonemu scenarzyście, który w kluczowym momencie zażądał 18 dodatkowych miesięcy na robotę, projekt stanął w martwym punkcie. Na pomoc ruszył J. J. Abrams, będący tak straszliwym „hackiem”, co w hollywoodzkiej gwarze oznacza wzorowego rzemieślnika bez krzty ambicji, by choć trochę namieszać i poszczycić się oryginalnością, a jednocześnie bardzo skutecznie pilnującym terminów technokratą. Powstało to, co miało powstać – produkt rodzinny, z pełnym przekrojem rasowym, straszliwie męczącym się Harrisonem Fordem i niemal dosłownymi kopiami pomysłów z epizodu IV. Gdy facet w czarnej masce zdjął ją i zobaczyłem jego twarz, normalnie chciałem wychodzić z kina. Takiego campu nie pamiętam w kinie mainstreamowym od czasu „Showgirls” Verhoevena. W sumie ciężko po takim ciosie, poprawionym tragicznie zaaranżowaną sceną śmierci jednego z bohaterów (są ludzie, którzy nawet dwa lata po premierze uważają za spoiler zdradzanie tego fragmentu fabuły), nie czekałem jakoś straszliwie na dalszy ciąg. Aczkolwiek zobaczenie, co stało się z Lukiem przez te wszystkie lata, czy nadal potrafi wywijać mieczem… Nie, to jednak było coś, co ponownie ciągnęło do kina.
Światła zgasły, szmer na sali ucichł, nie było popcornu ani odbieranych rozmów z komórek. Zaczęło się ciekawie, jak w takiej „Mgle” Johna Carpentera, gdy atmosfera może nie horroru, ale mistycznej tajemnicy, narasta i prowadzi nas do swego mrocznego serca. Moment kluczowy następuje, gdy zbliża się pokazanie prawdziwej natury tajemnicy. Gdy wiadomo, że nie ma drugiego dna, a nigdy go nie ma, i na końcu jest tylko żałosny pająk jak w Kingowskim „To”, trzeba odwlekać moment jego pokazania najdłużej jak się da. W „Ostatnim Jedi” sprawa zostaje zawalona pod koniec drugiego aktu, gdzie wybrane zostaje rozwiązanie iście Tarantinowskie z serii „siurprajs!”, tyle że po tej niespodziance wszystko doszczętnie siada. Są dobrzy i źli, ale czy na pewno między nimi trwa jeszcze jakaś walka? Nie rozsypią się za chwilę i odległa galaktyka zostanie pozbawiona jakiejkolwiek wojny? Może i dobrze by się stało. Powiem jeszcze tyle, że o ile trailery wpuszczały widzów w ślepe uliczki, miksując sceny z różnych parafii i przekierowując podejrzenia nie w tym kierunku, w którym powinny biec, o tyle wypowiedzi Marka Hamilla zawierały – jak się okazało – co najmniej jeden potężny spoiler.
Momentami akcja „Ostatniego Jedi” przypomina Bonda, brakuje tylko wysmakowanych one-linerów. Zresztą pamiętamy „Przebudzenie Mocy”, gdzie najlepszymi tekstami były powtórki z rozrywki w stylu „Jesteśmy w domu”. Tutaj pod tym względem jest jeszcze gorzej. Poza znanymi z trailerów dwoma tekściorami Luke’a nie ma dosłownie nic pamiętnego. I jest znów to samo, co poprzednio, czyli zasysanie motywów, tyle że nie tylko z „Imperium kontratakuje”, ale nawet z drugiej trylogii. Najgorsze chyba jednak jest to, że w paru miejscach pojawiają się bzdury tak wielkie, że nawet midi-chloriany na sterydach nie są w stanie tego wytłumaczyć, a przeniknięcie Vadera przez otoczone barierą Hoth wprost na jego powierzchnię, czego zawsze czepiali się fani, wydaje się niewinną igraszką. Warto też pamiętać, że to nie jest film dla dzieci i to z różnych powodów. Rozważałem zabranie sześcioletniego syna, który oryginalną trylogię ma w małym palcu, ale się powstrzymałem i dobrze, bo na 99% nie zdołałbym zobaczyć nawet połowy filmu.
Tak się kończy zabawa, gdy sprawy oddaje się w ręce scenarzysty i reżysera „Loopera”. Tam też przesłanki sugerowały niesamowitą przygodę, ale wszystko zdechło jeszcze w pierwszym akcie. I nie mam bladego pojęcia, jakie cyrki będzie musiał wymyślić przejmujący zaraz stery J. J. Abrams, by spróbować pociągnąć bez zmniejszenia słupków wpływów ten biznes w 2019 roku. Ja się przy tym już niestety nie bawię, wracam do oglądania sceny Tarkin-Vader, bo w jej samej jest więcej emocji niż w tej całej historii z dzieciakiem w masce i dziewczyną – pomóż mi zrozumieć, kim jestem – z pustynnego Jakku. Znacznie więcej było czadu podczas kończenia kampanii w Battlefroncie 2, bo tam przynajmniej znalazła się bohaterka z krwi i kości, której los stawał się naszym własnym. Gdy wychodziłem z kina, młodzież była jednak znacznie bardziej entuzjastyczna. Padło za moimi plecami mniej więcej coś w stylu „Humor, szybka akcja, a nawet poważne tematy. To są nowe >>Gwiezdne wojny<<, odcinają się od starych części”. Nie ma problemu. Wiele milionów widzów na pewno stwierdzi podobnie. Nie wykluczam, że w 1977 roku też byli tacy jak ja dziwacy, którzy ziewali na „Star Warsach”, uznając za o niebo lepszego „Star Treka” a może nawet „2001” Kubricka.
Ta linijka „..a może nawet Kubricka” – to trolling, czy tak bardzo nie masz pojęcia o czym mówisz?
Co masz dokładnie na myśli? Zapomniałeś, że w epoce film Kubricka wcale nie zgarnął ekstatycznych recenzji, a był traktowany trochę jak kilkanaście lat potem „Blade Runner”?
Nie, nie musisz mnie „douczać” I tak widać, choćby po tej recenzji, że uważasz się za kopalnię wszechwiedzy i mądrości dostępnej tylko wybranym. Chodziło mi o ten nonsens, że skoro StarWarsy się komuś nie podobały, to jakim ciężkim cudem mógł uznać 2001 Kubricka za lepsze? W takim kontekście? Filmów o „kosmosie”? (lol). Czy w sensie: „Żenada, już nawet Kubrick lepszy”. I tak to nijak sensu nie ma… Bo z jednej strony mamy kino przygodowe (łatwe), a z drugiej Kubricka.. zestawianie tego ze sobą jest nietrafione..
Aaaa, zmieniłem to douczanie już wcześniej, niepotrzebnie węszysz 🙂 Film Kubricka po latach został uznany za arcydzieło, ale ani nie zrobił gigantycznej kasy, mimo że startował niemal równo z Apollo 11, co na pewno mu pomogło, ani nie miał wielkiego poklasku u widzów. Pamiętam jak byłem mały i ojciec mi mówił, że sam prawie zasnął na tym filmie. Takie też były głosy wielu krytyków. Wiadomo, paru z nich zwęszyło arcydzieło, jednak to nie był film porywający ludzi. Zresztą nie miał taki być. Przez ostatnie zdanie chciałem wyrazić, że w momencie pojawienia się SW, gdy jako kilkulatkowie podchodziliśmy z kolegami megaentuzjastycznie do tematu, zapewne, a wręcz na pewno byli już wówczas widzowie podchodzący do tematu tak jak my obecnie do tego, co robi Disney. I to, że jakiemuś „dziwakowi” podobało się „2001” a nie SW, miało być tego luźnym przykładem. A ty zacząłeś rozdmuchiwać sprawę, imo kompletnie bez powodu 🙂
Być może bez powodu, być może powód taki że wydało mi się to nietrafione. I dalej tak myślę:) Nieważne.. Tak naprawdę stworzenie Gwiezdnych Wojen, o jakich marzysz, a jakich nie dostałeś, jest niemożliwe, ponieważ wtedy nie były by to już Gwiezdne Wojny. One po prostu są do bólu mainstreamowe, łatwe, uproszczone, momentami głupkowate. I perfekcyjne w tej kategorii! To jest zamierzony disneyowski kicz filmowy. Jak miód na serce;-) To tak, jakbyś krytykował nutellę, że nie jest polędwicą sopocką.. 🙂
Piotrek, a ja osobiście myśle, że troche przesadzasz. Wprawdzie za bardzo zawierzono sprawy Ryanowi, bo uważam, że nie powinno się człowiekowi, bez większego doświadczenia na polu srebrnego ekranu powierzać tak ważnego filmu, to jednak wniósł on do mechaniki gwiezdnych wojen nowe pomysły. Ludzie pisali o braku odwagi. Po raz pierwszy nie mamy do czynienia już tylko z kolejnym zniszczeniem gwiazdy śmierci, ale ze zwykłą, choć mocno uproszczoną ucieczką. Nie ma już wątku jak w 1,4,5,7, typu przylecieli, odlecieli i przylecieli. Pokuszono się o coś więcej, jak np połączenie Kylo i Rey. Po raz pierwszy jasna strona mocy została zaprezentowana w sposób degradujący ciemną stronę mocy, niemal ją wyśmiewającą, mowa o ostatnim pojedynku. Z tego filmu jak się mocno przyjrzeć można czerpać garściami. Coś co mnie osobiście razi to postacie rodem z filmów emmericha, i wątki ich oplatające, tzn nie głównych bohaterów, a ludzi jako skupisk. Ludzie są troche rachityczni, nie są silni, piloci nie mają takiej osobowości jak choćby pokazany epizodycznie Wedge Antilles czy Mon Monthma w starych SW. Szkoda. Za dużo też fajerwerków i skoków w nadprzestrzeń. Nie ma niczego w ryzach, nic nie stoi jak majestatyczny stardestroyer imperatora. Wszystko lata i kwiczy. Nawet JJ potrafił przy tej całej swojej zgiełkowości skontrolować taki burdel. Ogólnie współczesne pokazywanie walk w SW troche siadło nastrojowo. Stare dobre walki w 4,5,6 to wciąż epicka forma. Ale sama forma narracji, twisty, wszystko było starannie wymierzone uważam. To po prostu inne GW. Zobaczymy jak się TLD będzie miał do próby czasu.
Przesadzam, bo wyrażam prywatne rozczarowanie 😎 To fakt. Gdybym pisał w gazecie, która zamieszcza reklamy Disneya, raczej nie mógłbym tego napisać. Gdy widzę niektóre recenzje, a przekartkowałem kilkanaście, to nie wierzę własnym oczom. Ale OK, nie zwalajmy wszystkiego na układy. Moim zdaniem film jest zły z wymienionych powodów. Gdybym mógł spoilerować, to bym napisał wprost, co jest największą wtopą, a właściwie trzema największymi wtopami. Ale nie mogę, więc ogólnie powiem, że ten największy z największych błąd polegał na tym, że kto inny pisał scenariusz TFA, a kto inny TLJ. Ten pierwszy naszkicował postać, stworzył tajemnicę i niedopowiedzenia, zaczęło to być fascynujące i buch, dupa blada. BTW już w „Powrocie Jedi” był koleś, który do upadłego powtarzał, jak to widzi przyszłość, ale niestety nie zobaczył w niej, że jego samego wrzucą do jakiegoś pieprzonego szybu. A pamiętasz scenę konferencji Imperium, na której facet zaczyna kpić z Vadera, że ten niby widzi przyszłość, ale jakimś cudem rebelia świsnęła mu sprzed nosa plany i nie może ich swoimi nadnaturalnymi zdolnościami namierzyć? To był smaczek. Tutaj humorystycznym motywem jest, że ktoś rozpieprza ładne wnętrza albo że ptaszek przyszłości kwiczy do Chewiego, co już widzieliśmy w zwiastunie. Nie, to nie był dobry film. Mniej akcji i „flipping sides” a więcej tajemnic Jedi i odkrywania, co się wydarzyło pomiędzy padem Imperium a teraźniejszością. To byłoby fajne. A co z Lando? A może Boba Fett miał syna? A może – to byłoby jajo nie z tej ziemi – jednak zdołał wyjść z paszczy Sarlacca? To by mnie jarało, ale na pewno nie emo-koleś z czarnymi fetyszami.
Nie no co Ty, nie mam nic do wyrażania czyichś opinii. Nie chce się bawić w przepychanki czy coś. Tak pamiętam scene z konferencji – prawdziwa ikona 🙂 Pamiętam też ostatnią strone z Top Secret z Tarkinem i Vaderem z X-Winga w jednym kadrze, co już za dzieciaka zmoczyło mi portki i uświadomiło jak epicki był to kadr. Tak jak zresztą epickie były chwyty Lucasa i Lawrenca i to bez użycia większych sztuczek technicznych czy montażowych. Dla mnie oni by mogli sobie po prostu stać i to już było epickie. To prawda, czai sie niespójność pomiędzy TFA a TLJ i pewnie będzie bardziej wyczuwalna z czasem, albo 9 wszystko dopnie i stworzy sie kształt całej nowej trylogii. Trudno nie spoilerować by odnieść się do tego co piszesz. Ale myśle, że bardzo poszli w tryb twistowy, nie chcieli pokazać pewnej sytuacji, która myśleliśmy że będzie trwać do 9 części, a szkoda bo istotnie w TFA poświęcono jej cały film, zbudowano idealnie coś co wydawało się podwalinami nowej trylogii. Może woleli pójśc w coś czego się na prawde nie spodziewaliśmy, walnąć dekonstrukcje, może inaczej to by była kalka i bylibyśmy za bardzo nastawieni na finał np 9 sezonu i być może bardziej rozczarowani gdyby to się ciągneło. Zobacz jak bardzo przestano przykładać wage do np jakichś symboli, typu książek Jedi, szkolenia Jedi, zerwano z pewną narracją. Odrzucono przeszłość, jak to Kylo-emo-rzekł. Słowem dekonstrukcja. Bardzo odważny ruch. Co do Kylo, jakby chodził w masce cały film byłoby miłym rozczarowaniem 🙂 Też bym chciał użycie postaci takich jak Lando czy syn Boby, ale to już by było myślenie życzeniowe. Pozdrawiam Cie.
Pozwolę sobie zachować odrębne zdanie o nowym epizodzie, bo ja się świetnie bawiłem 🙂
Opowiedz 🙂
Jest informacja z box office – 220 mln wpływów z amerykańskich kin po przedłużonym weekendzie. Drugi wynik wszech czasów, za Force Awakens (248). Czyli słupki nieubłaganie spadły, ale zobaczymy, czy dalej nie spadną proporcjonalnie mocniej.