Główni aktorzy Układu Słonecznego tworzą zgrany zespół. Wszyscy znają swoje miejsce, mimo że każdy z osobna ma swój mocno indywidualny charakter. Jest też jeden wakat na afiszu.
Słońce to prawdziwa gwiazda, a zarazem szara eminencja. Dumnie nosi koronę. Omiata całą scenę strumieniem naładowanych cząstek. Lepiej jednak zejść mu z oczu, jak dostaje wysypki ciemnych plamek. Pewnie jest trochę obrażone, że ocieplenie klimatu na Ziemi przypisuje się minimalnym zmianom poziomu dwutlenku węgla w atmosferze planety, a nie centralnemu ogrzewaniu układu. Przecież gdyby całą masę Układu Słonecznego porównać do kilogramowej paczki cukru, to po odsypaniu połowy łyżeczki to, co zostanie, odpowiada masie samego Słońca, a te pół łyżeczki to masa całej reszty.
Merkury chodzi swoimi ścieżkami. Obiega Słońce po orbicie najbardziej odchylonej od mniej więcej wspólnej płaszczyzny orbit pozostałych planet. Choć szukano kiedyś między nim a Słońcem małej planety Wulkan, okazało się, że nowy etat nie jest jednak potrzebny. Osobliwości ruchu Merkurego w zupełności wytłumaczyła teoria względności.
Wenus jest wiecznie zachmurzona, poza tym kręci. Ściśle rzecz biorąc kręci się w odwrotnym kierunku niż większość pozostałych planet. Na Wenus Słońce wschodzi na Zachodzie i zachodzi na Wschodzie. Jedna doba jest tam nieco dłuższa od roku, więc tym kręceniem za bardzo się nie przemęcza. Przypuszcza się, że oryginalnie Wenus obracała się w kierunku zgodnym. Za kulisami plotkują, że dalej tak się obraca, tyle że wywróciła się do góry nogami i tak już została.
Ziemia to elegantka, jako jedyna planeta ma porządnie przystrzyżone trawniki. Dzięki efektowi cieplarnianemu, który zawdzięczamy parze wodnej, metanowi, ozonowi oraz dwutlenkowi węgla w atmosferze, średnia temperatura jest komfortowa. Bez tej ciepłej kołderki życie prawdopodobnie zamarzłoby na kość, zanim na dobre by się rozwinęło.
Mars to wielki utracjusz. Miał kiedyś atmosferę z prawdziwego zdarzenia, miał płynny ocean, ale wszystko wymsknęło mu się z rąk. Przed jakąkolwiek kolonizacją wypadałoby go wreszcie porządnie pozamiatać. Cały jest pokryty cienką warstwą rdzawego kurzu, który powstał stosunkowo niedawno, jakieś kilkaset milionów lat temu. Na dodatek wszyscy uparli się fotografować jego powierzchnię bez ustawiania balansu bieli, przez co niebo na fotkach jest pomarańczowe zamiast niebieskiego. Może kiedyś ktoś tam osobiście poleci i ustawi aparat, jak trzeba.
Jowisz to prawdziwy fordanser. Choć malutki w stosunku do Słońca, jest na tyle duży, by środek ciężkości między nimi leżał ciut poza powierzchnią gwiazdy. Oznacza to, że Jowisz jako jedyny nie kręci się wokół Słońca, tylko odbywa z nim taniec we dwoje. Wśród swoich jest za to wielkoludem – ma masę 2,5 razy większą od pozostałych planet razem wziętych. Ponieważ składa się głównie z wodoru i helu, tak jak Słońce, mądre głowy już kombinowały, by odpalić w nim reakcję fuzji jądrowej, która przekształciłaby go w gwiazdę. No, przynajmniej w gwiazdkę. Jednak na to, jak się okazało, musiałby być kilkanaście razy większy. Jowisz ma charakterystyczne znamię, Wielką Czerwoną Plamę. To taka gigantyczna fajerka, która podgrzewa całą górną warstwę atmosfery planety, a na której, niczym jajka sadzone, zmieściłyby się obok siebie dwie Ziemie.
Saturn to prawdziwy modniś. Nie dość, że posiada najpiękniejsze pierścienie, to jeszcze nosi unikalną czapkę w kształcie sześcioboku foremnego. Na jego biegunie północnym szaleją wiatry, które układają chmury w szeroki na 32,000 km złoto-niebieski heksagon. W jego wnętrzu wszystko się kłębi, natomiast heksagonalne brzegi struktury są stabilne.
Uran, niczym pijany, obraca się niemal na leżąco, biegunem w kierunku Słońca. Przyjmuje się, że kręci się w odwrotną stronę, tak jak Wenus, choć w tym prawie horyzontalnym ułożeniu jest to dyskusyjne. Zależy, z którego bieguna się spojrzy. Pierścienie ma, ale już mocno znoszone, wąskie i ciemne.
Neptun dał plamę, podobnie jak Jowisz, z tym że jest to dla odmiany Wielka Ciemna Plama. Szaleją tam najszybsze wiatry w całym Układzie Słonecznym. Jednak w przeciwieństwie do Jowisza, jego plama jest płocha. Pojawia się i znika, po czym znów pojawia się, ale w innym miejscu.
Pluton, kiedyś zaliczany do głównej obsady z numerem dziewięć, został zdegradowany do rangi planetoidy. Na jego miejsce naukowcy szukają aktualnie zastępstwa, prawdziwej dziewiątej planety, roboczo nazywanej Planetą Dziewięć. Jeśli faktycznie orbituje, to gdzieś hen, daleko. Porządny pseudonim artystyczny wymyśli się, jak już się ją odnajdzie.
Artykuł ukazał się w Pixelu #21, którego nakład został już wyczerpany. Zapraszamy jednak do sklepu Pixela po inne wydania magazynu w druku oraz po cyfrowe wersje.