Nie lubię dubbingu. Zazwyczaj nie czuję potrzeby informowania o tym całego świata (ani nawet jego części czytującej Pixela), ale ostatnie pomysły wydawców i dystrybutorów sprawiły, że postanowiłem głośno powiedzieć, co o nich myślę.

Jak wiecie z poprzedniego akapitu, nie lubię dubbingu. Nie zamierzam jednak prowadzić krucjaty mającej na celu wyplenienie go i zatarcie wszelakich śladów istnienia tego wynalazku. Rozumiem, że ma on całkiem sporo zwolenników (chociaż nie wiem dlaczego). Kluczem jest jednak wybór – jeśli idąc do kina mogę pójść na seans, który mi odpowiada a w grze zdecydować czy bohaterowie przemówią w moim ojczystym języku, czy też ruszę na przygodę w towarzystwie oryginalnych aktorów, to wszystko jest w porządku. Tymczasem nie dla każdego jest to takie oczywiste. Wystarczy przytoczyć całkiem świeże przykłady.

Dubbing przeciw graczom

Film „Jumanji: Przygoda w dżungli” przez wielu skazywany był na spektakularną klęskę, a tymczasem zebrał bardzo dobre recenzje. Niestety, nad Wisłą najwyraźniej uznano, że nikt powyżej piątego roku życia nie zechce go oglądać i historia o zabójczej grze do kin trafiła wyłączenie w wersji z dubbingiem. Jeśli więc znalazł się ktoś powyżej piątego roku życia, kto miał ochotę zobaczyć nową odsłonę hitu z Robinem Williamsem, to był skazany na Jacka Blacka mówiącego głosem Bartłomieja Kasprzykowskiego a The Rocka brzmiącego jak Krzysztof Banaszyk. Graczy podobnie potraktowano przy Battlefroncie II. Gra ta swoim systemem skrzynek wzbudziła ogromne kontrowersje, a w Polsce udało jej się dodatkowo wkurzyć pecetowców, którzy nie dostali możliwości przestawienia języka. W grach EA już wcześniej stosowały podobne patenty, ale na przykład w Mirror’s Edge kilkoma zmianami w rejestrze dało się sprawić, że Faith i spółka przemówili językiem Shakespeare’a, a w Fifie 17 zmiana komentatorów na zagranicznych jest możliwa po… zadzwonieniu do pomocy technicznej. W nowej odsłonie gwiezdnej strzelanki nawet takiej furtki zabrakło. To jasno pokazuje, że nikt nie myśli o wygodzie graczy, a wymuszony dubbing to zabezpieczenie interesów wydawcy. W końcu tradycyjnie największymi ofiarami walki z piractwem i szarą strefą są uczciwi gracze. Przymusowy dubbing ma sprawić, by kupowane w Polsce egzemplarze nie mogły być odsprzedawane z zyskiem na rynkach, gdzie ceny są wyższe. Wprawdzie Niemiec czy Francuz Battlefronta z Polski spokojnie zainstaluje i nawet odpali grę, ale zabawa skończy się, gdy tylko Iden Versio przemówi do naszego Hansa bądź Jacquesa w tajemniczym, nadwiślańskim narzeczu a próba zmiany jakiejkolwiek opcji przeistoczy się w nierówną walkę z tłumaczem Google.

Oczywiście ktoś może stwierdzić, że niepotrzebnie robię aferę. Przecież powinienem się cieszyć, że zadano sobie trud, by przygotować pełną ścieżkę dźwiękową gry czy filmu w moim ojczystym języku. Otóż nic bardziej mylnego. Moim (i chyba jeszcze kilku osób na Ziemi) zdaniem jest cały szereg powodów, by za dubbing grzecznie podziękować i chcieć obcować z dziełem w jego oryginalnej formie. Przede wszystkim uważam, że aktorstwo to nie tylko gesty, mimika i generalnie mowa ciała. Równie ważne jest to, jak postać mówi. Chyba się zgodzicie, że niepowtarzalne głosy Anthony’ego Hopkinsa i Jamesa Earla Jonesa miały niepodważalny udział w tym, że Darth Vader i Hannibal Lecter są dziś ikonami popkultury. A jeśli macie wątpliwości, to polecam ten filmik.

W dodatku przy dubbingowaniu żywych aktorów nigdy nie udaje się uzyskać idealnej synchronizacji, zaś mój mózg buntuje się zawsze, gdy oczy widzą usta układające się w sposób, nie mający nic wspólnego z dźwiękami dobiegającymi właśnie do uszu. Jest też pewna kwestia, której nie rozumiem – aktorzy dubbingowi mają dziwną tendencję do przesadnego wyrażania emocji. Spójrzcie choćby na ekranizację książek o Harry’m Potterze. Niemal wszystkie postacie w polskiej wersji brzmią tam nienaturalnie i w sposób do granic możliwości przerysowany. Wywołuje to poczucie sztuczności, które sprawia, że oglądanie takiego filmu jest dla mnie udręką.

Dubbingujący aktorzy rzadko są też w stanie skopiować manierę charakterystyczną dla oryginalnej postaci. A mimo to próbują. Widać to dobrze w „Ostatnim Jedi”. Miałem okazję obejrzeć go zarówno w oryginalne, jak i z dubbingiem (przeżycie to pośrednio zainspirowało mnie do napisania tego tekstu). Czepiać mógłbym się niemal każdej postaci, ale szczególnie dobił mnie DJ, którego jąkanie w wykonaniu Benicio del Toro wypadało naturalnie, a w polskiej wersji miałem wrażenie, że włamywacz próbuje rapować. Nawet z ciekawości sprawdziłem czy nie grał go jakiś Tede, ale okazało się, że był to Eryk Lubos, który raperem nie jest. W sumie szkoda, bo najwyraźniej ma zadatki na gwiazdę hip-hopu. Wróćmy jednak do meritum…

To kogo ja gram?

Wspomniane przed chwilą problemy jeszcze boleśniej dotykają gier. W ich przypadku problem pogłębia zbytnia dbałość o tajemnicę sprawiająca, że czasem aktor nie ma pojęcia nawet jakiego bohatera portretuje i czy krzycząc „ratunku” rozpaczliwie walczy o życie, czy opędza się od uroczych szczeniaczków próbujących kopulować z jego nogą. Jeśli W dodatku często wydawcy uznają, że kwestie mówione to jakiś niepotrzebny dodatek do strzelania, biegania lub rozwiązywania zagadek. Dobór aktorów motywowany jest wówczas nie tym czy dobrze sportretują swoją postać, ale faktem, że ich nazwisko na pudełku może podnieść sprzedaż. Zdarza się to zarówno w przypadku obsadzania będących chwilowo na topie gwiazdek, jak i aktorów, którzy na pierwszy rzut oka wydają się nawet niezłym wyborem. Dobry przykład to Radosław Pazura jako Max Payne. Cyniczny gliniarz szukający zemsty został powołany do życia przez scenarzystę Sama Lake’a z Remedy, ale prawdziwego ducha tchnął w niego podkładający głos we wszystkich trzech częściach serii James McCaffrey. Niestety, młodszy z braci Pazurów zupełnie nie umiał tego odtworzyć. Naprawdę niewiele gorzej byłoby, gdyby zamiast niego za mikrofonem zasiadł ten miły towarzysz ze wschodu, który jakieś 20 lat temu udzielał się w „polonizowanych na dziko” grach.

Są też sytuacje, z których dobrego wyjścia chyba nie ma. W każdym Falloucie gracz liczy na witające go słowa „War, war never changes” (najlepiej wypowiadane przez Rona Perlmana). Można się więc było poczuć nieswojo włączając Fallouta Tactics i słysząc „Wojna, zawsze taka sama”. Trudno tu mieć pretensje do Mirosława Baki, którego beznamiętny głos potrafiłby odebrać wszelką nadzieję nawet Świadkom Jehowy i do postapokaliptycznych pustkowi pasował bardzo dobrze. Po prostu niektórych rzeczy lepiej w ogóle nie ruszać, a tu spróbowano zmienić coś, co stało się znakiem rozpoznawczym serii. Efektowniejszym samobójstwem byłoby chyba tylko zdubbingowanie słynnego „EA Sports it’s in the game”.

Wszechmocny tłumacz

Kolejny grzech dubbingu to skazanie odbiorcy na łaskę tłumacza. Jeśli ten nie wyłapie jakiegoś żartu, zrobi błąd lub z uporem maniaka tłumaczy termin, który już dawno przyjął się wśród fanów, to sorry, ale nic nie można z tym zrobić. Dlatego wolę już obecnego w polskiej telewizji lektora, który pozwala przynajmniej słyszeć oryginalne głosy, a więc z jednej strony (prawie) w pełni docenić grę aktorską, a z drugiej zorientować się, gdy tłumaczowi powinie się noga.

Takiej szansy nie mają choćby Niemcy, którzy dubbingują wszystko, co im wpadnie w ręce – pewnie nawet odgłosy wiatru, huk wystrzałów i filmy porno. Po drugiej stronie skali jest oczywiście model skandynawski, gdzie dubbing pojawia się tylko w filmach dla najmłodszych. Cała reszta puszczana jest w oryginalne z napisami. Niestety, efekt uboczny jest taki, że ludzie mogą niebezpiecznie podszkolić się w językach obcych, a tego przecież nikt by nie chciał.

A jeśli już wspomniałem o filmach dla najmłodszych, to muszę przywołać koronny argument obrońców dubbingu, którzy zawsze w końcu stwierdzają: „Dubbing jest dobry, bo Shrek”. Jeśli podzielacie to zdanie, to przygotujcie widły i pochodnie, gdyż za moment będziecie potrzebowali ich, żeby mnie gonić. Otóż uważam, że jeśli ktoś oglądał „Shreka” tylko w wersji z dubbingiem, to… nie widział „Shreka”. Oczywiście nie mam wątpliwości, że Jerzy Stuhr i Zbigniew Zamachowski wypadają fantastycznie, a przystosowane do polskich realiów kwestie są prześmieszne. To wciąż nie przeszkadza mi uważać, że prawdziwy „Shrek” to ten z Mike’em Myersem, Eddie’m Murphy’m i Cameron Diaz. Podobnie sprawa wygląda w przypadku innych filmów animowanych czy kreskówek.

Oryginał czy mod?

Przekładając to na język gier, wersję z dubbingiem nazwałbym modem. W końcu często modyfikacje znacznie poprawiają lub urozmaicają rozgrywkę, ale sprawiają, że gra nie jest już tym samym, co na początku opuściło studnio. Różnica jest taka, że w jednym przypadku zmienione mamy zasady rozgrywki a w drugim dialogi, a przecież jedne i drugie są kluczowe dla swojego medium.

Jeśli zbierze się to wszystko, to okazuje się, że dubbingowi można przedstawić sporą listę zarzutów. Dlatego uważam, że nawet kreskówki powinny pojawia się w kinach także w wersji z napisami a gracz zawsze musi dostać możliwość zabawy w oryginalnym języku gry (czyli zazwyczaj po angielsku). Jak już mówiłem jakieś 8 tysięcy znaków temu, kluczowy jest wybór i jeśli ktoś chce repolonizować mnie na siłę, to wolę odpuścić sobie wizytę w kinie albo kupić grę za granicą, by upewnić się, że nie będę więcej skazany na Skywalkera jęczącego, jakby go moc opuściła.