Przed przeczytaniem radzę wyrównać poziom midichlorianów, zaczerpnąć kilka głębokich oddechów (Vader style), pacnąć kolegę parę razy repliką miecza świetlnego (oczywiście wykonaną z pianki) i wykonać kilka innych zabiegów w stylu „Gwiezdnych wojen”.

Nie podchodzę do „Gwiezdnych wojen” z nabożną czcią wyznawcy ciemnej lub jasnej strony mocy. Fakt, to film którego pierwszy pokaz, zorganizowany gdzieś w miejskim ośrodku kultury, miał na mnie spory wpływ. Jak na każdego nastolatka, który zetknął się z fenomenem „Gwiezdnych wojen”. Tylko że ja zobaczyłem jeden z epizodów na ekranie telewizora, podpiętego do odtwarzacza VHS, w jednym z wielu przyzakładowych ośrodków krzewienia kultury. To były zupełnie inne czasy. Dziś Gwiezdne wojny to przede wszystkim solidnie nakręcona i dobrze nasmarowana maszyneria do zarabiania pieniędzy. Nie tylko na emisji filmów, ale przede wszystkim wszelkiej maści franczyz, gadżetów i (jak dla mnie kuriozalnych) mikstur w stylu Angry Birds Star Wars. Nie, nie zbieram gadżetów z Gwiezdnych Wojen, choć pewnie dopatrzyłbym się w domu kilku figurek postaci występujących w imperium Lucasa.

Odzierając „Gwiezdne wojny” z magii efektów specjalnych, laserów i całego wystroju SF – tak naprawdę mamy do czynienia z prostą baśnią, opowiadającą o księżniczce, którą ratują dzielni rycerze, na swoich wymyślnych rumakach. Główne osie intrygi star sagi nie różnią się zbytnio od średniowiecznych opowieści o oblężeniu zamków i zdobywaniu przyczółków. Religia, rebelia, zdrada, wielka romantyczna (i zakazana) miłość, polityka – wszystko to jest w „Gwiezdnych wojnach”, jakże źle i teatralnie opowiedziane w trzech pierwszych epizodach.

Powstanie jeszcze wiele opinii i setki wywodów o „Gwiezdnych wojnach” według Disneya, których kolejne odcinki właśnie obserwujemy. Jeśli przyjmiemy dwa proste założenia – że logiki w sadze „Gwiezdnych wojen” jest równie wiele, jak w opowieści o Transformersach, a producentom filmów zależy przede wszystkim na zyskach – nie będziemy zawiedzeni kolejnymi zabawami z nieco już wyświechtaną formułą.

O tym, że nowy odpowiednik Dartha Vadera jest równie żałosny, jak sztucznie wykreowana subkultura emo, zdążyłem się już przekonać przy okazji „Przebudzenia Mocy” – sam nie mogę się zdecydować, czy Kylo Ren prezentuje się bardziej groteskowo w hełmie, czy bez. To, że definitywnie stara obsada „Gwiezdnych wojen” będzie wymierać – jest raczej jasne. Równie oczywiste jest to, że nie ma co rezygnować z juz raz sprawdzonych (dobrze sprzedających się) schematów – krótko rzecz ujmując kolejne epizody będą powtarzać schematy z najstarszych części sagi, bez zbędnego rozkminiania wątków politycznych, na czym poległy pierwsze trzy epizody.

Jak dla minie elementami istotnymi dla dobrej zabawy przy podziwianiu „Gwiezdnych wojnach” jest obecność: Falcona Millenium (tak, celowo napisałem przez jedno „n”), Hana Solo, zielonkawego Yody, włochatego Chewbacki, Gwiezdnych Niszczycieli, jakiegoś wygadanego lub popiskującego robota, a wszystko to przyprawione sosem potyczek w kosmosie i na ziemi. Nie wyobrażam sobie też kolejnego odcinka sagi bez maszyn kroczących, promów typu Lambda (które IMHO są najładniejszym wytworem gwiezdnowojennych designerów obok Sokoła Tysiąclecia).

Gwiezdne wojny w łapach Disneya wyraźnie płyną z nurtem poprawności politycznej – stąd i obecność na pokładzie armady rebelii Finna, wciśnięcie w szatki kobiet roli głównej Jedi, czy różnorodność kolorów włosów i skóry w całym uniwersum. Nie to, żeby stara saga była taka niepoprawna, no ale tam rola księżniczek była mocno ozdobna i raczej dominowały wszędzie samce. Disney popełnił jednak jeden poważny błąd – dyskryminuje mężczyzn o bladej cerze i rudych włosach, więc i z poprawnością bywa różnie – wszystko zależy od punktu widzenia.

„Rouge One” przeleciał mi przed oczami jak krótkometrażowa opowieść zlepiona z kilu przypadkowych postaci i dwóch wystrzałów z Gwiazdy Śmierci. Po „Przebudzeniu Mocy” pozostał mi niesmak, bo ani Kylo Ren, ani Snoke nie przerażali, tak jak niegdyś Darth Vader. Dwie kuriozalne postacie, rzucone w wir wydarzeń, stały się raczej marnym echem dawnego Imperium. Dla spokoju własnego sumienia nawet nie będę się rozwodził nad tym, jak nowy uczeń odreagowuje porażki.

W sumie niczego konkretnego (poza obecnością Luke’a i absencją Hana) nie spodziewałem się po nowym epizodzie. Dostałem trójwymiarową (tak, pobiegłem na pokaz 3D) jazdę bez trzymanki, która nieco zbliża się stylistycznie do serialu – zwróćcie uwagę na niewielki odstęp czasu pomiędzy „Przebudzeniem Mocy” i „Ostatnim Jedi” – większość epizodów nie łączy się bezpośrednio z wydarzeniami z poprzednich części. W przeciwieństwie do raczej przewidywalnej opowieści z „Przebudzenia Mocy”, nie uraczono nas kolejną, pokraczną wariacją na temat miecza świetlnego (ktoś mógłby się wreszcie pokusić o pokazanie w filmie, jak Jedi ładują swoje zabójcze zabawki), za to galeria białych broni w służbie Najwyższego Porządku – okazuje się już całkiem imponująca i efektowna w walce. Niewątpliwie w potyczkach toczonych wręcz jest przynajmniej mniej bzdur niż taranowanie czy bombardowanie Niszczycieli, no ale… kto by zwracał uwagę na mankamenty logiczne i zwykłe bzdurki takie jak fizyka. W końcu to widowisko. Gwiazdy walczą!

Leia Organa świetnie dźwiga rolę przywódczyni rebelii, temperując temperament Poego Damerona. Ten ostatni wyraźnie popychany jest w stronę mikstury bohatera, łączącego cechy Hana Solo i Luke’a Skywalkera. Raczej będzie to dobry awanturnik, pełen nieokrzesanej brawury. Mam wrażenie, że cała siła nowego epizodu opiera się na postaciach drugoplanowych, bo te z pierwszego planu są albo nijakie w swojej roli (patrz: Ben Solo i Rey), albo tak w swojej dobroci bądź byciu złym byle jakie, że sam Darth Vader by się mocno zasapał.

„Ostatni Jedi” nie jest może majstersztykiem fabularnym, a konflikty sprowadzają sie raczej do przeładowania ekranu rozbłyskami i odgłosami laserów (także w kosmosie), co samo w sobie podpowiada, nawet najbardziej zagorzałym fanom, że mają do czynienia z kinem rozrywkowym, nie hard SF. Są pewne granice (jak scena z bombowcami, czy taranowanie Niszczycieli), które psują zupełnie fabułę i odzierają Star Wars z ostatnich elementów logiki, ale czym innym była informacja o midichlorianach z pierwszej części sagi? Czasami łatwiej jest nie dopowiadać zasad działania Mocy, niż objaśniać je łatwymi do wykrycia mikroorganizmami.

Nie znoszę tandetnego przedstawiania różnorodnych ras zasiedlających wszechświat – a to przydarzyło się w „Ostatnim Jedi” w scenie w kasynie – znów miałem przed nosem postacie wyglądające jak plastikowe kukiełki, którym jeszcze raz towarzyszyła muzyka wyjęta z lat siedemdziesiątych. Przez chwilę nawet dałem się porwać Benicio del Toro i uwierzyłem że będzie to jeden z ciekawszych szulerów przewijających się przez ekran, ale scenarzyści zdecydowali się szybko przenieść opowieść na inne wątki.

W „Ostatnim Jedi” urzekło mnie to co tak przeszkadzało mi w pierwszych trzech epizodach – brak przesady i epatowania CGI – kosmiczne floty były raczej skromne, również naziemne walki nie miały rozmachu miliona i jeden obiektów poruszających się równocześnie w bliżej niezidentyfikowanym kierunku. No i Moc. Ta sama, ale nie ta sama – po raz pierwszy obserwujemy zmiany w jej zastosowaniu i wykorzystaniu. To już nie tylko forma komunikacji na odległość, parę niebieskich promieni, czy odrobina telekinezy – tym razem moc działa inaczej, przez co mam wrażenie, że da się jeszcze wiele pokazać. Z jednej strony wiemy, że zagęszczenie Jedi na rok świetlny znacznie zmalało, z drugiej strony widzimy silniejsze oddziaływanie owych sił napędzanych już chyba maksichlorianami. Coś w tej mocy musiało drgnąć. No i dowiedziałem się jeszcze jednej rzeczy – mroczne miejsca, owe jaskinie zła, nie występują wyłącznie na Dagobah, co może jeszcze bardziej namieszać w dotychczasowej wiedzy o Mocy.

Zwierzaki i wystrój planet to kolejny element, który przyciąga wzrok. W jednej ze scen, podczas potyczki na planecie Crait zaserwowano nam vultuplexy – kryształowe lisy biegając po pokrytej solą powierzchni. Równie piękny był taniec zdezelowanych pojazdów (a jednak w kosmosie może być coś bardziej podniszczone od Sokoła), odsłaniających pod warstwą soli, czerwień. To chyba jedna z najładniejszych scen batalistycznych w „Ostatnim Jedi”. Szkoda, że tak zepsuta prze niemoc i bezruch ciemnej strony Mocy. Za to cała salwy śmiechu niemal za każdym razem budziły sceny z Porgami i Chewbacką. Drugim pod względem rozrywki elementem nowej odsłony sagi stał się BB i jego wyczyny w kasynie oraz w tle walk na statku Nowego Porządku. Po raz pierwszy odkryłem, że ten robocik ma charakterek i wcale nie straszne mu są prawa Asimova.

Nie zdziwi mnie, jeśli Disney będzie co rok, tuż przed świętami, wypuszczać na zmianę kolejny epizod głównej sagi i jakąś opowieść ze świata „Gwiezdnych wojen”. W końcu bilans Mocy i kasy musi się zgadzać. Jak dla mnie zabrakło tylko majestatycznego przelotu Niszczyciela (czy innego, równie długiego pojazdu) nad głową…

Aby do końca wywrócić Wasz światopogląd o Gwiezdnych wojnach, dopowiem tylko że Han Solo pierwotnie miał być zielonoskórym obcym, a pierwowzorem Chewbacki jest Indiana. Pies Indiana.

Na deser kilka cennych informacji o tworzeniu ikony „Gwiezdnych wojen”.