Odkrywanie na nowo Ameryki z samego założenia nie jest niczym nowym. Ale odkrywanie tej samej Ameryki z innym zestawem przyrządów badawczych – już tak.

Urzeka mnie pieczołowitość drążenia tematu Mario. Teoretycznie nie może być nic bardziej banalnego od platformówki ze skaczącym Mario, rurami w roli przejść pomiędzy elementami plansz i stworami: przyjacielskimi grzybkami, wiecznie psującym wszystko Bowserem, czasami zastępowanym przez Doneky Konga. Mam wrażenie, że wszystkie kolejne iteracje opowieści o Mario, Luigim, Donkey Kongu (tu wpis ulubioną postać orbitującą po uniwersum Mario) zawsze i tak sprowadzają się do jednego: zbierania monet i odkrywania ukrytych miejsc, a każda z nich powstała, bo jakiś developer z odległej Japonii rzekł: a co by było gdyby…

Gdyby Mario był z papieru,

Gdyby Mario grał w karty,

Gdyby Mario rzucał kapeluszem,

Gdyby Mario zmutował,

Gdyby Mario chlapał farbą,

Gdyby Mario grał w tenisa,

Gdyby Mario prowadził samochód,

Gdyby Mario rozbijał beczki…

…i tak do całkowitego wyczerpania pomysłów, co mam wrażenie, że nie nastąpi nigdy.

Wstajesz rano, otwierasz lodówkę, a tam… Mario serwuje kanapki. No prawie, na razie rozgościł się na pewien czas w restauracji. Można od tego zwariować, ale z drugiej strony jest coś magicznie niezwykłego w tej opowieści o hydrauliku w czerwonej czapeczce. Cokolwiek by Nintendo nie wymodziło w sprawie Mario i przyjaciół, czy będzie to dwuwymiarowy cRPG, czy przygodówka, czy jakaś nieprawdopodobna kombinacja gatunków – jedno jest pewne, odbiorca tego kolorowego cyklu nie będzie zawiedziony. I tym sposobem znów stracę kolejne tygodnie tłukąc w jeszcze jedną odmianę Mario, Luigiego, znów ekran będzie przez jakiś czas połyskiwał kolorami, a z głośników ponownie zagra ta sama melodia. I jedno jest pewne, niezależnie od upływu czasu – będę się dobrze bawił. Niezłą pułapkę na gracza zrobiło Nintendo.