Zmierzchało. Na niebieskich stołach wiły się pęki kabli, a monitory cicho pomrukiwały. Drżące ręce obecnych niepewnie poruszały się po klawiaturach mikrokomputerów. Bleki, Koman i Bzyk czekali. Ten ostatni ponownie zapewnił obecnych: „zobaczycie, zaraz przyjdzie i będzie miał nowy towar”.

Nagle za drzwiami zabrzmiało echo kroków. Ktoś wspinał się klatką schodową, która wiodła z przepastnych piwnic aż na piętro dostępne tylko dla wybranych. To musiał być on… Drzwi otworzyły się i stanęła w nich smukła postać, na którą tak niecierpliwie czekali obecni. „Mam!” – triumfalnie ogłosił Adrian Chmielarz, pokazując zebranym kasetę Stilon. Natychmiast rzucił się do magnetofonu Unitra MK 232P, wstukał na klawiaturze komputera komendę ładowania i puścił taśmę w ruch. Na ekranie pojawiły się kolorowe pasy, a już po chwili rysunek. „Jakie fajne pieski!” – zakrzyknął Bleki. „To nie pieski” – odszczeknął Chmielarz – „tylko dwa symbiotyczne stworzonka z planety Freedom”…

Ta historia wydarzyła się naprawdę dokładnie 34 lata temu. Do klubu komputerowego w Lubinie, gdzie znano mnie jako Bzyka, gry trafiały z giełdy Bajtka, przywożone przez Chmielarza. Natychmiast zaczynało się „ogrywanie”. Była jesień 1987 roku, kiedy to na naszych komputerach zagościła słynna produkcja Jona Ritmana i Berniego Drummonda „Head over Heels”. Wszyscy z miejsca zakochaliśmy się w tej grze, przy czym ja zdecydowanie najbardziej, bo to gorące uczucie nie opuszcza mnie po dziś dzień.

„Head over Heels” to tytuł logiczno-zręcznościowy z grafiką w popularnym wówczas rzucie izometrycznym. Grę uznać można za najdumniejszego spadkobiercę słynnego „Knight Lore”. W wersji na ZX Spectrum kosztowała wówczas 7,95£. Jej bohaterami są, jak to zresztą wyraźnie wówczas zaznaczył Adrian, „dwa symbiotyczne stworzonka z planety Freedom” – Headus Mouthion (Head) i Footus Underium (Heels), które postanawiają uwolnić zaprzyjaźnione światy spod tyranii mrocznego imperium Blacktooth. Oczywiście trzeba tu uczciwie zaznaczyć, że fabuła nikogo z nas specjalnie nie porwała, bowiem 100 procent naszego uczucia zagarnęła grywalność. Po latach zresztą dowiedziałem się, iż Jon Ritman przyznał, że tło fabularne stworzył na odczepnego do gotowej już gry, przy czym ujął to potem dość bezpośrednio:

„I made the whole game up and then added the bullshit in the last ten minutes.”

Fabuła jest tu zatem nieszkodliwym dodatkiem, ale gra na tym wcale nie cierpi. Doskonale budują ją bowiem takie wartości, jak klimat, grywalność i wyzwania. Co ciekawe i oryginalne jak na tamte czasy, obaj bohaterowie, którymi sterujemy, mają odrębne cechy, a gdy się połączą, zdolności się sumują. W czasie swojej podróży będą się jednak wielokrotnie rozstawać. Dlaczego? Otóż obecność danego stworzonka w różnych miejscach negatywnie wpływa na otoczenie, więc bohaterów często trzeba rozłączać i przechodzić daną komnatę dwukrotnie na różne sposoby, a potem podróżować ciągami różnych pomieszczeń i stawać wobec osobnych wyzwań.

Wierzcie mi, ta gra była dla mnie objawieniem. Przez rok kończyłem ją raz dziennie, a potem wymyślałem wyzwania typu przejście w najkrótszym czasie lub ze stratą jak najmniejszej liczby żyć. Miałem wtedy 12-13 lat i wręcz marzyłem, by ktoś zorganizował światowy turniej „Head over Heels”. Wiedziałem, że zgarnąłbym główną nagrodę… Co jeszcze ze wspomnień? Otóż w tle obowiązkowo przygrywała mi wówczas płyta „Black Celebration” Depeche Mode i do dziś, gdy jej słucham, kojarzy mi się właśnie z dwoma symbiotycznymi stworzonkami z planety Freedom.

Po latach, jako dorosły już człowiek, mieszkając w Warszawie, dowiedziałem się, że niejaki Jorge Rodríguez Santos z hiszpańskiej grupy Helmantika tworzy pecetowy remake gry oraz jednocześnie część drugą. Z chęcią podjąłem z nim współpracę. Remake ujrzał światło dzienne, kontynuacja już nie. Mimo wszystko wersji Santosa nigdy nawet nie uruchomiłem. Dlaczego? Krótko potem w sieci pojawił się bowiem kolejny remake, tym razem z profesjonalnej stajni Retrospec. I to jaki remake! Klękajcie, narody! Łzy mi w oczach stanęły, gdy zobaczyłem screeny, a gdy zagrałem… Nie ma co deliberować, to jest po prostu miłość!

Współczesna odsłona tytułu stworzona została przez ekipę pod wodzą Tomaza Kaca ze Słowenii, który miał już na koncie udaną konwersję poprzedniej gry Ritmana i Drummonda. Co ciekawe, nowa wersja niczego nie dodaje, ani tym bardziej nie ujmuje. To wierna kopia idealnie oddająca ducha oryginału, ale jednocześnie oferująca grafikę przepięknie odrestaurowaną (tak, to w tym przypadku najwłaściwsze słowo). Mało tego, grę możecie legalnie i za darmo pobrać ze strony retrospec.sgn.net na takie systemy, jak Windows, macOS czy Linux!

Czy do dziś gram w „Head over Heels”? Szczerze? Tak, gram namiętnie, choć już nie co dzień. Ale gdy przychodzą długie zimowe wieczory, najpierw kończę oryginalną wersję na ZX Spectrum, a potem współczesny remake. A w tle przygrywa mi Depeche Mode. Dokładnie tak, jak 34 lata temu…

***

17 listopada 2021 roku. Właśnie dowiedziałem się, że zmarł Bernie Drummond, autor niezwykłej grafiki do “Head over Heels” i wcześniejszego hitu spectrumowej izometrii – “Batmana”. To smutny dzień, choć pełen pięknych wspomnień…