Postapokalipsa, ponurość i panowie na motocyklach.
Days Gone to gra, przy której kolejnych zwiastunach wywracałem oczami – „o nie, zombiaki, jakże oryginalnie” samo wręcz ciśnie się na usta, gdy widzi się bohaterów stawiających czoła masie bezmózgich wygłodniałych potworów. Fizyczny kontakt z produkcją ze stajni Sony nie był w stanie całkowicie zatrzeć tego wrażenia, bo żywych trupów dostajemy w grach od groma, ale sprawił, że przestało to brzmieć jak coś złego. Bo raz, że to całkiem wdzięczni wrogowie (którzy, jak to często bywa i tu występują w kilku odmianach), a dwa, że stanowią oni całkiem niezły kontrapunkt dla opowieści drogi, którą zarysowano mi podczas trzech godzin, jakie miałem na zabawę.
Twór Bend Studio powiela znane schematy: epidemia wybucha gwałtownie, jest praktycznie nie do powstrzymania, a rząd kompletnie nie radzi sobie z zapanowaniem nad inwazją „chorych”. Cywilizacja upada, resztki ludzkości zbierają się w małe komuny, a wszyscy są trochę ponurzy, trochę smutni i bardzo brutalni. Główny bohater, Deacon St. John, który stracił w tej tragedii żonę jest ponurym, skłonnym do agresji facetem, duszącym w sobie gniew i warczącym na wszystkich, poza najlepszym kumplem. Dwóch gości przemierza postapokaliptyczny krajobraz na swoich motorach, wykonując zlecenia dla kolejnych posterunków, zyskując sympatię (i ulepszenia do motorów) od ich mieszkańców. Całość przeplatana jest trochę bardziej liniowymi momentami (i mocno liniowym rozpoczęciem), które służą przedstawieniu historii, a między jednym starciem z hordą a drugim dostajemy przebłyski z przeszłości i wytłumaczenie, jak skończył się świat.
Wycinek, w który miałem okazję zagrać to zaledwie fragment większej całości, ale fragment jak najbardziej udany. Widać, że cała piaskownica została stworzona z myślą, o śmiganiu po niej na motorze, bo poza paroma miejscami, gdzie wjechać się zwyczajnie nie da i musimy drałować na piechotę, mamy tu naprawdę sporo terenu po którym możemy skakać, wspinać się i zjeżdżać, a fizyka dwóch kółek sprawia, że jest to całkiem przyjemne. Motocyklowi poświęcimy zresztą sporo uwagi, naprawiając i ulepszając go w każdym posterunku – czuć, że Deacon jest bikerem, dla którego maszyna jest jak prawa ręka.
Days Gone nie próbuje redefiniować gatunku – przynajmniej w tej części, którą miałem okazję zobaczyć – ale wydaje się znajdywać całkiem sensowny balans między historią a akcją. Trzy godziny w świecie gry dały poczucie, że warto dać szansę zombiakom (choć te akurat nie są martwe, tylko chore) bo między obowiązkowymi jump-scare’ami, które potrafią nastraszyć nawet, gdy kompletnie się ich spodziewamy, śmiganiem na motorze, a historią o dwóch bracholach przemierzających nieprzyjazny świat jest sporo dobrej zabawy. Więcej wrażeń z rozgrywki będziecie mieli okazję przeczytać na łamach magazynu, bliżej zaplanowanej na 26 kwietnia premiery.
Na pokaz w Days Gone w Warszawie zaprosiła nas firma Sony.