Bo kupienie gry to dopiero początek.

Wygląda na to, że Valve mogło nieco przeszacować, ile gracze będą gotowi zapłacić za najnowszą grę firmy – opartą o Dotę 2 karciankę Artifact. Po wydaniu dwudziestu dolarów za sam dostęp do Artifactu musimy bowiem wydawać kolejne pieniądze na pakiety z kartami (lub kupować je za równie prawdziwą walutę na targowisku Steama), a sposobów na „zarabianie” kart zwyczajnie podczas gry nie ma. Sprawa została poruszona w największym dotychczas temacie na reddicie karcianki i rzeczywiście, sprawa nie wygląda najlepiej – większość trybów, w tym kompetytywny „constructed” w którym gracze używają własnych talii, jest płatna, a zagranie pojedynczego draftu, w którym gracze zatrzymują swoje karty to koszt rzędu 12 dolarów. Do tego gra nie posiada jakiejkolwiek wewnętrznej waluty, więc użytkownicy nie są w stanie zarabiać (nawet w żółwim tempie) na wszystkie atrakcje Artifact.

Ten model progresji przywołuje na myśl znienawidzony przez graczy Dom Aukcyjny z Diablo 3, choć nawet w nim gracze mogli zdobywać (lub kupować) złoto i handlować przedmiotami bez prawdziwych pieniędzy. W zestawieniu z innymi karciankami na rynku Artifact prezentuje się dość paskudnie – podczas gdy Gwint (aż do przesady) stara się dać graczom jak najwięcej za darmo, a MTG Arena szuka złotego środka między płatnymi i niepłatnymi atrakcjami, nawet Hearthstone wydaje się być tu mniej agresywny w monetyzacji rozgrywki, dając możliwość grania Aren za złoto (i sporo promocji, szczególnie w ostatnim czasie), a także pozwalając przekuwać nadmiarowe kopie kart w pył. W Artifact niepotrzebne karty sprzedamy na targowisku, choć znając jego prawa większość z nich będzie warta zaledwie 1 grosz – w zestawieniu z 2 dolarową ceną paczki 12 kart to raczej kiepski interes.