Gdyby żył, ten kultowy program telewizyjny o grach wideo obchodziłby właśnie 30. urodziny.
Tydzień temu chwaliłem program TVP Joystick, ale prawda jest taka, że gdy my w Polsce ekscytowaliśmy się Joystickiem, na Zachodzie gracze mieli już Games World. Podglądałem ten świat dzięki telewizji satelitarnej.
Games World wystartował 1 marca 1993 roku (30 lat temu!) w brytyjskiej stacji Sky One. Emitowany aż pięć razy w tygodniu i to o 18:00, udowadniał to, co dziś – w świecie oglądanych przez miliony internautów e-sportowych zmagań – jest już oczywiste: że gry mogą być emocjonującym widowiskiem.
Rzecz jasna w programie pokazywano najświeższe nowości ze świata gier, radzono, jak przejść szczególnie trudne tytuły, wprowadzono również zabawę, w której widzowie za pośrednictwem przycisków na swoich domowych telefonach mogli sterować postaciami na ekranie. Przy tym wszystko to działo się w oprawie, jaka producentom naszego Joysticka nawet się nie śniła: komputerowe animacje, efekty specjalne, dynamiczna muzyka, poprzebierani aktorzy…
Zresztą chyba każdy nastoletni gracz wolałby, żeby tajemnice gier wideo tłumaczyła mu wciśnięta w lateksowe ciuszki Games Mistress (znana również z Gladiatorów Diane Youdale) niż – z całym szacunkiem – Kazimierz Kaczor.
Ale przecież nie nowinki czy felietony – i nawet nie Youdale – były główną atrakcją programu.
W Games World od poniedziałku młodzi ludzie rywalizowali w najnowszych hitach z konsol takich jak Sega Mega Drive czy Super Nintendo, a ich pojedynkom towarzyszył żywiołowy doping widowni oraz pełne emocji komentarze prowadzących, wzięte jakby prosto z transmisji meczów piłkarskich.
(Warto tu zwrócić uwagę, że skończyła się już wówczas era konkurowania „na punkty” i czekania, aż przeciwnik straci życie. Hity takie jak Super Mario Kart, Mortal Kombat czy Sonic 2 pozwalały na bezpośrednią rywalizację przeciwników.)
W piątkowych epizodach Games World zwycięzcy eliminacji mogli rywalizować z tzw. „videatorami” – ekspertami, z których każdy, jak gwiazda wrestlingu, miał sceniczny pseudonim, własną legendę i charakterystyczne przebranie, w którym pojawiał się na arenie cyfrowych zmagań.
Nikogo zatem nie dziwiło, że przy konsoli obok zestresowanego, nerwowo zerkającego w oko kamery nastolatka siadał pirat, wojownik ninja, perski książę, wredny „megabajtowy milioner”, przemądrzały uczeń-kujon czy nawet zamaskowany, brzęczący więziennymi łańcuchami kat.
Trzeba też uczciwie przyznać, że pod tymi komiksowymi przebraniami kryli się naprawdę nieźli gracze, którzy zazwyczaj bezlitośnie ogrywali swoich oponentów. Jeśli jednak ktoś wyszedł ze starcia z videatorami zwycięsko, zyskiwał – oprócz szacunku rówieśników – kurtkę z logo Games World, a w finale sezonu mógł powalczyć o nagrodę główną – automat arcade.
Gdy opowiadałem o Games World kolegom, którzy nie mieli dostępu telewizji kablowej, nie chcieli wierzyć, że może istnieć taki program. Nic dziwnego. Ja nie uwierzyłbym, gdyby ktoś powiedział mi, że na Zachodzie podobne audycje to norma od dekady (vide Starcade).
Zresztą patrzyłem na Games World tylko po to, by zobaczyć, w co mógłbym zagrać, gdybym miał konsolę lepszą niż Pegasus i komputer nowszy niż Amiga 500. Gdy wreszcie kupiłem peceta z procesorem Pentium i Sony PlayStation, przestałem oglądać takie programy. Nie miałem czasu, bo grałem.
Oczywiście – jak zwykle – myliłem się, nie rozumiałem tego, co się dzieje. Gdy ja zrezygnowałem z takich rozrywek – to właśnie popularność Games World, Starcade czy choćby GamesMastera, w którym gracze potykali się z celebrytami, sprawiła, że wkrótce pojawiły się odrębne kanały telewizyjne całymi dniami pokazujące, jak ludzie grają w gry.
Zamiast samemu chwycić za joystick, gracze masowo patrzyli w telewizory na innych grających ludzi, a dziś patrzą w internecie. Duża w tym zasługa Games World.
Na YouTubie są urywki. 30. urodziny audycji to dobra okazja, by je sobie przypomnieć.
Artykuł pochodzi z newslettera Listy do internetu. Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych tekstów z tej serii, zostaw swój adres e-mail autorowi. To nic nie kosztuje i zawsze można się wypisać.