Centralne miejsce na pokładzie – z jednej strony koło sterowe, z drugiej dwa działa. Załoga na dole wykonuje czarną robotę, a ja jako kapitan jedynie wykonuję najprzyjemniejszą robotę w postaci zatapiania wszystkiego, co pływa po Karaibach.

Zaczęło się od Assassin’s Creed: Black Flag z wmontowanymi w akcję scenami morskimi. Jedni ich nienawidzili, bo blokowały postęp w grze, pozostali krzyczeli, że to najlepsze fragmenty przygody, ratujące całość przed wpadnięciem w sztampę. W tym roku uderzyło w końcu realizowane przez dinozaurów z Rare Sea of Thieves, eksplorujące podobne tematy i zdobywające w pewnych kręgach obłędną popularność.

Furious Seas przenosi te same akcje w wirtualną rzeczywistość. W lipcu gra ukazała się w formie Early Access i można w nią grać na HTC Vive i Oculusie. Dostaje się zlecenie na pokonanie pirata, po czym wyrusza się na tropikalne morza, żeby uziemiać jego flotyllę. Najpierw pewien wyrostek, potem krwiożercze siostrzyczki, na koniec kolejny typ spod ciemnej gwiazdy. Akcję ubarwiają śmieszne teksty kapitana, podchodzącego do sprawy dość podobnie jak Marcus Fenix do walki z Locustami. Krzyki załogi, szum fal, przygważdżanie statków i dobijanie ich z bliska – wszystko to tworzy naprawdę dynamiczną akcję. Jak powiedział Borek: „To taka miła popierdółka, bardzo przyjemna w graniu”. Zapomniałbym dodać, że lokomocja została zrealizowana na piątkę i po założeniu gogli jest pełen komfort. Graficznie jest tak dobrze, że ocierając się moją łajbą o piaszczyste plaże Karaibów, miałem ochotę zdjąć i t-shirta i trochę się poopalać na tym wirtualnym słoneczku.

W sumie jeden z ciekawszych VR-tytułów letniej kanikuły, a może i od początku roku. Tylko uwaga, bo rekomendowane GTX1050Ti może być lekko za wolne, żeby na pełnych detalach w 4K udźwignąć całe piękno burzących się fal.