O ile można się zżymać na nierówny poziom szumnie zapowiadanego Odrodzenia – czyli świeżego pomysłu DC na restart swojego uniwersum – tak wydawane do tej pory komiksy o Batmanie były bez wyjątku mierne.

No, może ten od Davida Fincha zasługiwał na trójkę. Stąd tym bardziej doceniam pracę Scotta Snydera przy serii „All-Star Batman”, bo choć i jemu zdarzają się powodowane nadmiarem roboty kiksy, to jednak ma ten szczery scenopisarski dryg, który górnolotnie zwykliśmy określać mianem iskry bożej. I choć wydany przez Egmont „Mój największy wróg” to jeszcze nie sam szczyt ekstraklasy, Snyder sprawnie prowadzi tę na poły opowieść drogi, a na poły swoistą relację ze ścieżki zdrowia, przez którą przepuszcza Batmana jego oddany przyjaciel i nemezis zarazem, Two-Face. Sens enigmatycznego początku wyjaśniony zostaje dopiero po kilkudziesięciu stronach komiksu za sprawą ciągłych retrospekcji i umiejętnie dawkowanej retardacji, dlatego i ja powiem poniekąd tajemniczo, że intryga skupia się na podróży przez kawał kraju, najeżonej, rzecz jasna, niebezpieczeństwami. Eskortujący Two-Face’a do nieznanego miejsca przeznaczenia Batman jest bowiem nieustannie atakowany przez dybiące na nagrodę za jego głowę indywidua i teraźniejsza akcja skupia się na przeskakiwaniu przezeń kolejnych przeszkód. Sens owej wyprawy wyjaśnia poplątana narracja pozwalająca poskładać wszystko do kupy. Głównej opowieści towarzyszy bonusowa historia „Przeklęte koło”, gdzie Batman ze swoim nowym partnerem, Duke’em Thomasem (zapamiętajcie to nazwisko), rozwiązuje sprawę seryjnego mordercy – Zsasza.