Kinematografia nowego tysiąclecia przyniosła mi wiele rozczarowań. Odpadłem po pierwszej próbie zepsucia mi „Obcego” przez „Prometeusza”. Zawyłem oglądając „Obcego 5”. Wciąż próbuje odwidzieć te, jakże niewyrafinowane wizje. Jednak na popkulturowe próby odcinania kuponów od dobrze sprzedanej franczyzy nie cierpi wyłącznie „Obcy”. Z drugiej strony znam przynajmniej kilka przykładów lepszych obcych od prometeuszowych obcych…
Gdzieś na etapie pomiędzy „Władcą Pierścieni” a „Hobbitem” coś poszło nie tak. Być może to zmasowany atak młodzieżowego horroru w stylu „Zmierzchu” przekroczył zatarł raz na zawsze granicę pomiędzy kiczem, a dobrym kinem. Może tym elementem był „Harry Potter”. Zarówno „Zmierzchu”, jak i sfilmowanego „Harry’ego Pottera” nie jestem w stanie obejrzeć do końca. Za to już spin-off o odnajdywaniu fantastycznych zwierząt jakoś do mnie trafia. Być może mój mechanizm poznawczy, ukształtowany w zeszłym stuleciu po prostu nie może zdzierżyć pewnych rzeczy.
Od pewnego czasu staram się w miarę uważnie śledzić próby remake’owania klasycznych dla mnie filmów w nowych realiach. To zrozumiałe, że takie filmy będą powstawać, bo zmieniają się realia, bo kiedyś nie było telefonów, bo widz ma zupełnie inną perspektywę. Nikt mi jednak nie udowodni, że to co zrobiono ze zrestartowanym „RoboCopem” miało sens. No dobrze, kontynuacja („RoboCop II”) również nie należał do największych osiągnięć. Po próbie odświeżenia „Ghostbusters” również spodziewałem się wiele… dostałem „Seks w wielkim mieście” z kretyńskimi dowcipami. O „Gwiezdnych wojnach” powiem tylko jedno. O pierwszych trzech epizodach cały czas próbuje zapomnieć. Kolejne, nowomodne dwa epizody ledwo znoszę, ale przynajmniej skopiowały dobre wzorce fabularne z nowej sagi. Totalnie kuriozalna okazała się próba obsadzenia aktorów w roli animowanych postaci z „Ghost in the Shell”. Scenarzysta nie tyko pokpił sprawę, on po prostu zakpił z widzów wychowanych na Ghoście.
Zjawisko remake’owania filmów nie jest nowe, właściwie mamy do czynienia już z drugą falą remakeów (pierwsza to kopie filmów nakręconych w latach 1930-1960). Dla lepszej perspektywy: „Jestem legendą” jest kopią kopii („The Omega Man” z 1971 roku i „The Last Man on Earth” z 1964), a „The Invasion” kopią trzech innych kopii („Body Snatchers\”: z 1993 roku, „Invasion of the Bodsy Snatchers” z 1978 i 1956). Niekiedy grzebanie w dobrze utartych schematach prowadzi do totalnego kiczu, jak w przypadku „King Konga”, albo totalnie nieprzemyślanego „Total Recall”. Rzadko zdarza się osiągnąć coś nowego, jak w przypadku odkurzonego „Mad Maxa”. Dziś oglądanie pierwowzoru (szczególnie pierwszej części) odsłania, jak bardzo ten film się zestarzał.
Zupełnie inaczej można spojrzeć na kino z perspektywy prób podchodzenia do tego samego tematu, ale od zupełnie innej strony. O ile „E.T.” mocno się zestarzało, to próba przetworzenia tego pomysłu na nowo w „Super 8” była nawet ciekawa. Jednak, jak na mój gust ktoś zrobił to lepiej w „Earth to Echo”. Miło zaskoczył mnie współczesny remake „Poltergeista”. Zmienione akcenty zbudowały fabułę na nowo i… w sumie było to całkiem smaczne. Zdarzają się też kontynuacje, które są lepsze od poprzedniczek: tak jak „Dredd” od „Judge Dredd”. Boję się tylko tego, co Bruce Willis może zrobić z rolą Charlesa Bronsona w remake’u „Życzenia śmierci”. Niekiedy filmy oparte na podobnych motywach, są zrealizowane lepiej niż klasyczne podejścia do tematu: kontakt z obcymi na bazie książki Sagana kuleje, wersja z „Arrival”: bliższa jest już zetknięciu z nieznanym. Niekiedy przeniesienie świata przedstawionego w percepcji specyficznych nacji daje lepszy obraz, przynajmniej tak było z „Vanilla Sky”. Za to remake’owanie klasycznego „Koszmaru z ulicy Wiązów” zupełnie nie miało sensu. Godzilli też powinno się dać odejść w niepamięć. Tak, jak i próbom przeniesienia Taxi z gruntu francuskiego, czy „Kręgu’, „The Mirrors” i „Klątwy” z krajów azjatyckich na grunt amerykański. Chyba nie załapałem się na falę mody na nową „Planetę małp”, ta klasyczna wydaje mi się wciąż ciekawsza. Również niehitchcockowskie „Psycho” traktuję jako skok na kasę.” The Thing” na nowo? Nie, podziękuję. „Maszyna czasu” z 2002 roku? Wolę już pierwowzór z lat sześćdziesiątych. To samo dotyczy „Wojny światów”.
O kolejnych iteracjach opowieści o super bohaterach nawet nie będę próbował pisać. Im dalej w czas, tym mniej super, choć zdarzały się wyjątki. Tak, mój mechanizm percepcyjny, wykształcony w ubiegłym tysiącleciu jest wymagający. Oczekuję wielu dobrych remake’ów, które (jak znam życie) nigdy nie powstaną, po wygładzeniu opowieści do norm wiekowych i zakładanej frekwencji kinowej.