Tak się złożyło, że technika obrazowania cyfrowego (czy też „digital imaging”) jest mniej więcej moim rówieśnikiem. A ja od wczesnej młodości interesowałem się fotografią, ale nie potrafiłem dobrze opanować całej „chemii”, czyli procesu wywoływania filmów i zdjęć. Dlatego gdy tylko dostałem do ręki nadający się do fotografowania cyfrowy aparat, stałem się jego fanem: technika zapisywania obrazu w postaci bitowej na kartę pamięci i błyskawiczne zdjęcia to było to, co uwalniało mnie od zmory ciemni, kuwet i powiększalnika.
Nastoletnia młodość upłynęła mi w czasach PRL-u. Kiedy fotografowałem swoją pierwszą Smieną, nic nie wiedziałem o tym, że na „zgniłym Zachodzie” Sony właśnie prezentuje Mavikę, aparat nie tyle cyfrowy, ile będący protoplastą cyfrowej rewolucji w fotografii. W bloku socjalistycznym o takich rzeczach się nie mówiło. Analogowy aparat fotograficzny był towarem reglamentowanym, a cena topornego sowieckiego Zenita równała się miesięcznej pensji wykwalifikowanego robotnika. Trudno dostępne błony i odczynniki kupowało się w Fotonie za równie wariackie pieniądze. Nie było wtedy jeszcze fotolabów, a więc maszyn wywołujących zdjęcia. Albo kupowałeś koreks (z trudem) i wywoływałeś błony sam, albo nosiłeś do fotografa, który też wywoływał je w takim samym koreksie.
Nowinki techniczne zza żelaznej kurtyny do nas nie docierały, co najwyżej wspominano o nich w kultowym dzisiaj programie telewizyjnym „Sonda”, ale wybiórczo i raczej oględnie, bo najważniejsze zawsze były wynalazki radzieckich inżynierów i polska myśl techniczna. W skrócie sierp i młot, gdyż technologia w krajach socjalistycznych w dużej mierze opierała się na tych właśnie narzędziach, ze szczególnym naciskiem na młot. Dlatego moje pierwsze spotkanie z aparatem cyfrowym miało miejsce dopiero w 1994 roku, na Targach Poznańskich. Było to już więc 5 lat po upadku komuny, 25 lat po wynalezieniu układu CCD i 31 lat po moich narodzinach.
Trudne początki „cyfry”
W Poznaniu na targach Infosystem znalazłem się jako dziennikarz PCkuriera, dwutygodnika o pecetach wypuszczanego przez wówczas największe wydawnictwo prasy komputerowej w Polsce – Lupus. Podczas targów nie tylko obserwowaliśmy wystawiane przez firmy informatyczne nowości, ale także opracowywaliśmy i wydawaliśmy rozdawany za darmo efemeryczny dziennik Obserwator Targowy. Pełniłem funkcję redaktora naczelnego Obserwatora (złośliwie czasem nazywanego „Obsrywatorem”). Zadanie nie było łatwe: około godziny piętnastej, gdy stoiska targowe zaczynały się już zwijać, redakcja Obserwatora zbierała się na małe kolegium, na którym ustalaliśmy tematy. Potem stopniowo pisaliśmy teksty i czekaliśmy na zdjęcia, które trzeba było wywołać. A czasu nie było dużo – do dwudziestej drugiej musieliśmy zawieźć do naświetlania gotowe klisze, żeby wraz z otwarciem wstępu do hal nowy numer naszej gazety mógł znaleźć się w rękach ludzi odwiedzających targi. Każda czasowa obsuwa mogła zawalić całe przedsięwzięcie.
Oczekiwanie na wywołanie zdjęć często się przedłużało. Nieraz z tego powodu były kłopoty. Gdy więc wystawiająca się na targach firma (nie pamiętam już, jaka) zaproponowała mi użyczenie dla potrzeb Obserwatora błyskawicznie wywołującej zdjęcia cyfrowej lustrzanki Kodak DCS-200, oczywiście z oferty skorzystałem. Po raz pierwszy dostałem wtedy do rąk prawdziwy cyfrowy aparat (na krótko, bo zaraz zabrał mi go kolega – nasz etatowy fotograf). Była to normalna analogowa lustrzanka Nikona ze specjalną tylną ścianką i podłączaną przystawką z dyskiem twardym, na którym były zapisywane zdjęcia w kosmicznej jak na owe czasy rozdzielczości 1,5 Mpix i formacie TIFF. Chyba dopiero po dołączeniu jeszcze jednej przystawki z osobnym procesorem można było kompresować TIFF do JPEG. Przypominało to z daleka aparat z podczepionym bardzo dużym winderem, było tragicznie ciężkie, niewygodne w noszeniu i błyskawicznie „żarło” baterie AA (trzeba ich było osiem). Fotografie wychodziły niezłe, choć relatywnie małe – jak na potrzeby gazety i druku – i w dodatku z potężnym cropem 2,5 raza, co utrudniało kadrowanie zawodowcowi przyzwyczajonemu do normalnego pola widzenia w wizjerze. Generalnie największą zaletą tego kosztującego krocie (około 30 tysięcy dolarów) wynalazku była szybka możliwość bezpośredniego skopiowania gotowych zdjęć z dysku do komputera z pominięciem czasochłonnego wywoływania.
Fotografując Kodakiem DCS, naprawdę niełatwo było sobie wyobrazić przyszłość aparatów cyfrowych. Podobnie nie nastrajały optymistycznie takie wynalazki jak Apple QuickTake czy „rewolucyjny” w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku Casio QV-10, kompaktowe aparaty cyfrowe z CCD o rozdzielczości 640×480 pikseli, z którymi spotykałem się w dziennikarskiej praktyce, gdy trafiały na testy do „laboratorium” w PCkurierze.
Jakość zdjęć była tragicznie niska, aparaty bardzo powolne, przetwarzanie i zapisywanie obrazu zajmowało im mnóstwo czasu, a wszystko kosztowało niezwykle drogo w stosunku do uzyskiwanych wyników. Zdecydowanie lepszej jakości odbitki można było uzyskać z prymitywnego analogowego aparatu Druh dla dzieci z lat sześćdziesiątych XX wieku. Przykładowe zdjęcie zrobione Casio QV-10 znalazłem w internecie – widać, jak słabe były te przypominające klatkę filmu VHS obrazy. W połowie lat dziewięćdziesiątych pozycja klasycznej chemiczno-analogowej fotografii wydawała się więc jeszcze nie do ruszenia i dlatego fotografowałem wtedy „zwykłą” lustrzanką Canona, oddając filmy do fotolabu. Technologia była już dobrze rozwinięta, paskowy kod DX na błonie i kasecie zapewniał poprawne wywołanie maszynowe, a jedyną wadą były dodatkowe koszty obróbki.
Kolejny etap – Olympus i Agfa
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku rynek aparatów cyfrowych zaczął przyspieszać. Jednym z pierwszych relatywnie tanich (około 4000 ówczesnych złotych, co stanowiło z grubsza równowartość moich miesięcznych zarobków dziennikarskich) cyfrowych kompaktów amatorskich fotografujących w rozdzielczości 1024×768 pikseli był Olympus C-800 L. Piszę o nim nieprzypadkowo, bowiem był to mój pierwszy „służbowy” aparat fotograficzny, który dostałem już jako dziennikarz polskiego oddziału wydawnictwa Vogel. Pracowałem w składzie redakcji prawie zapomnianego czasopisma MRK (Magazyn Rynku Komputerowego), w którym zajmowałem się między innymi działem newsów, skąd bonus w postaci aparatu. MRK był pierwszym w Polsce czasopismem B2B w branży IT, niestety zlikwidowanym po roku działalności. Olympusem fotografowałem jednak jeszcze krócej, bo tylko kilka tygodni. Potem został mi zabrany, bo potrzebowała go redakcja Chipa, również wydawanego przez Vogla.
Straty „Olka” zbytnio nie żałowałem, gdyż tak naprawdę nie była to najlepsza konstrukcja. Miał kiepski wizjer z paralaksą i wbudowaną pamięć flash, która mieściła zaledwie 30 zdjęć najwyższej rozdzielczości (niezależnie od tego mniej więcej po 15 zdjęciach „padały” baterie AA, którymi był zasilany). Po zapełnieniu zdjęciami trzeba było pamięć opróżnić, łącząc aparat z pecetem przez interfejs szeregowy i używając specjalnego, dołączonego do aparatu oprogramowania. Kopiowanie zdjęć trwało strasznie długo, przy czym często dochodziło do zawieszeń programu. To były czasy Windows 95 – jeśli ktoś dziś uważa Windows 10 za awaryjny, to nie potrafi sobie nawet wyobrazić, co to znaczy awaryjność. W tym systemie nic nie działało, jak należy, urządzenia zewnętrzne były obsługiwane na przerwaniach, których brakowało i tak dalej. Walka z pecetem i aparatem czasami doprowadzała do szału. A do tego wszystkiego jakość fotek nie urywała d…y, jak to się kolokwialnie mówi.
Znacznie lepiej ułożyło mi się z kolejnym „służbowym” aparatem cyfrowym, jaki ponownie dostałem w Voglu – Agfą e-Photo 1280. Była to na pierwszy rzut oka dość dziwaczna i w pewnym zakresie wzorowana na Casio QV-10 konstrukcja o nietypowym umocowaniu obiektywu na ruchomym przegubie. Kadrowało się na wbudowanym wyświetlaczu LCD, który obracał się względem obiektywu, podobnie jak w większości dzisiejszych „cyfrówek” (z wyjątkiem lustrzanek nadal wyposażanych w wizjery). W końcu lat dziewięćdziesiątych nie było to takie oczywiste rozwiązanie. Okazało się jednak bardzo wygodne, więc mimo przyzwyczajenia do wizjera z analogu szybko dostosowałem się do fotografowania Agfą i zrobiłem nią mnóstwo zdjęć. Rozdzielczość zdjęcia była taka sama jak w Olympusie: 1024×768 pikseli, jednak dołączone oprogramowanie Agfy dawało możliwość interpolowania tej wielkości do wartości 1280×960, co nie dodawało fotce jakości, ale pozwalało osiągnąć nieco większy rozmiar w druku.
Fotografowanie aparatem Agfy miało jeszcze jedną zaletę – aparat zapisywał zdjęcia na karcie pamięci SmartMedia. W pewnym sensie karta ta stanowiła protoplastę dzisiejszej karty SD, choć była cieńsza (posiadała grubość karty kredytowej), za to nieco większa. Do jej wad zaliczała się awaryjność. Karty SmartMedia często niestety „padały” i trzeba było kupować nowe, a karta o pojemności 64 MB (tak, megabajtów) kosztowała chyba około 200 złotych, nie mówiąc o straconych zdjęciach. Niemniej możliwość użycia czytnika kart na USB 1.1 (wtedy stanowiło to absolutną nowość) przynajmniej częściowo wyeliminowała kłopoty związane z kopiowaniem zdjęć przez interfejs szeregowy, bo również USB początkowo sprawiało w Windowsie problemy. Ale jak wszystko zadziałało, zdjęcia z karty kopiowały się dużo szybciej.
Olympus C-2100 UZ
Agfa była pierwszym aparatem cyfrowym, który potraktowałem w miarę poważnie. To było urządzenie, które wskazywało kierunek rozwoju cyfrowej techniki utrwalania obrazów i mniej więcej definiowało już kompaktowy aparat cyfrowy – taki, jaki znamy z czasów późniejszych. Obiektyw z trzykrotnym zoomem 38-114 mm (odpowiednik dla pełnej klatki), wyświetlacz jako celownik i zapis na kartach pamięci – to były punkty, które wyznaczały dalszy kierunek rozwoju amatorskich cyfrowych „małpek”. Jednak jakość zdjęć nadal pozostawiała sporo do życzenia. Na przełomie lat 1999/2000 stałem się wprawdzie posiadaczem aparatu Olympus C-2000 Z o nieco większej rozdzielczości niż Agfa i ze znacznie lepszym obiektywem. Nim zrobiłem prezentowane zdjęcia Agfy, a Agfą –zdjęcia Olympusa. Można zauważyć różnicę, a dodam, że fotografie były robione w tym samym miejscu i oświetleniu. Jednak szybko sprzedałem C-2000 Z, bo nie byłem z niego do końca zadowolony, i dopiero w 2002 roku nabyłem aparat, którego cechy sprawiły, że pozbyłem się resztek sceptycyzmu w sprawie fotografii cyfrowej. Był to Olympus C-2100 UZ.
Model ten stanowił jedną z pierwszych tak zwanych pseudolustrzanek, to znaczy aparatów wyposażonych w wizjer elektroniczny czasu rzeczywistego i uniwersalny obiektyw z dziesięciokrotnym zoomem 38-380 mm (odpowiednik dla pełnej klatki). Wprawdzie obiektyw był zamontowany na stałe, jednak zapewniał komfortowe warunki fotografowania. Wtedy za szerokokątny uchodził każdy obiektyw o ogniskowej poniżej 50 mm, więc 38 mm w Olympusie to stanowiło bardzo dobry wynik, a szkło było doskonałe i posiadało stabilizację optyczną, w dodatku na zewnątrz nie było ruchomych części, co ułatwiało trzymanie tego dość ciężkiego aparatu drugą ręką (wraz z akumulatorkami AA ważył prawie kilogram). Karta SmartMedia o pojemności 128 MB mieściła 250 zdjęć w rozdzielczości 2 Mpix (1600×1200). Można było też nagrywać filmy 320×240 pikseli. Całkiem przyzwoitą jakość posiadał również elektroniczny wizjer. Pomimo raczej niskiej rozdzielczości wewnętrznego ekraniku i tak był bardziej czytelny niż na przykład wizjer w Zenicie.
Moim zdaniem C-2100 UZ to jeden z najlepszych aparatów cyfrowych Olympusa ever i jeden z najlepszych w kategorii pseudolustrzanek. Z późniejszych podobnych odnotowałbym Canona S1 IS z nieco większą matrycą (3,2 Mpix), chociaż nie tylko był bardziej tandetny i posiadał gorszy uchwyt, ale także zdecydowanie mniej skuteczną stabilizację. „Uzi” – jak pieszczotliwie nazywano ten model „Olka” – używałem przez siedem lat, aż do 2008 roku. Robiłem nim zdjęcia między innymi w Afryce Południowej. Nigdy mnie nie zawiódł, a porzuciłem go bardziej ze względu na przestarzałe i niedostępne już karty SmartMedia.
Wtedy kupiłem swoją pierwszą lustrzankę cyfrową, notabene też Olympusa E-410. Był to aparat przyzwoity, lecz daleki od ideału. Ale lustrzanki cyfrowe to trochę inny temat – ich pierwszym zadaniem marketingowym było przede wszystkim odciągnięcie profesjonalistów od tradycyjnej „chemicznej” fotografii. Spełniły je doskonale. Szczególną popularność wśród amatorów zyskały po wprowadzeniu matryc pełnoklatkowych CMOS i możliwości nagrywania w HD. Każdy szanujący się YouTuber marzył o pełnoklatkowej lustrzance do filmowania. Osobiście za najlepszą lustrzankę, jaką fotografowałem, uważam praktycznie już zabytkowego Nikona D70. To był naprawdę doskonały aparat. Wprawdzie nie filmował nawet w rozdzielczości 320×240 i miał stary układ CCD o rozdzielczości 6 Mpix, ale poza tym był wyposażony we wszystko, czego potrzeba. Zapewniał też możliwość wykorzystania starszych „analogowych” obiektywów Nikona, a przy tym działał wystarczająco szybko i robił znakomite zdjęcia.
Dziś prawdziwych cyfrówek już nie ma…
Fotografowanie i filmowanie telefonami zabiło rynek nie tylko cyfrowych aparatów kompaktowych, ale także i amatorskich kamer. W naszych czasach są to coraz rzadziej kupowane i używane urządzenia, choć nadal istnieją na rynku. Również „tradycyjne” (tak, obecnie można już użyć tego słowa na przykład w odniesieniu do wspominanego D70) lustrzanki cyfrowe są na wymarciu. W pewien sposób spełniły się proroctwa zawodowców, którzy na początku pierwszej dekady XXI wieku alarmowali o śmierci fotografii jako sztuki. Świat został zarejestrowany na miliardach niepotrzebnych, przypadkowych zdjęć cyfrowych. Pstrykamy jak oszaleli. Sztuka w tym tłumie stała się nierozpoznawalna, artyzm ustąpił miejsca Photoshopowi. Wszystko można „podciągnąć” kilkoma suwakami, nie ma już żadnej tajemnicy, żadnego rytuału kuwet i powiększalnika. „Chemiczna” fotografia to niszowa zabawa dla wyjątkowo ambitnych hipsterów. Czy mnie to martwi? Nie aż tak bardzo. Nigdy nie byłem artystą fotografikiem. Nie cierpiałem ciemni. Z drugiej strony wciąż nie potrafię przyzwyczaić się do fotografowania telefonem.
Kalendarium pierwszych lat obrazowania cyfrowego
- 1957 Russell Kirsch z Narodowego Biura do spraw Standardyzacji USA (odpowiednik naszego Głównego Urzędu Miar) zbudował pierwszy na świecie skaner bębnowy, za pomocą którego wprowadził do komputera SEAC zdjęcie swojego syna. Była to pierwsza na świecie fotografia przetworzona do postaci cyfrowej
- 1969 George Smith i William Boyle z Laboratoriów Bella zbudowali pierwszy układ światłoczuły CCD (Charge Coupled Device), który stał się zalążkiem nie tylko fotografii cyfrowej, ale także amatorskich kamer telewizyjnych w systemie VHS. W 1973 roku firma Fairchild Imaging wyprodukowała pierwszy przemysłowy układ CCD o rozdzielczości 10000 pikseli (100×100)
- 1975 Inżynier z laboratoriów Kodaka Steven Sasson opatentował własnego pomysłu aparat cyfrowy bazujący na CCD Fairchilda. Zdjęcie o rozdzielczości 100×100 było zapisywane na taśmę magnetyczną, a proces ten zajmował 23 sekundy
- 1981 Firma Sony zademonstrowała Mavikę – analogową kamerę wideo z układem CCD o rozdzielczości 720000 pikseli (warto zwrócić uwagę, jak szybko rozwijała się ta technologia – w ciągu sześciu lat nastąpił kolosalny przyrost liczby pikseli). Zapisywane na dyskietkach bardzo niskiej jakości obrazy mogły być oglądane na telewizorze
- 1986 Na rynku pojawił się Canon RC-701, aparat fotograficzny działający na identycznej zasadzie jak Mavica, która jednak weszła do sprzedaży później. Zdobył on pewną popularność wśród fotoreporterów ze względu na to, że w skład zestawu wchodził także przenośny modem oraz odbiornik i dekoder zdjęcia z drukarką zainstalowany w siedzibie redakcji. Zestaw umożliwiał błyskawiczne (jak na owe czasy – transmisja jednego zdjęcia o rozdzielczości 300×320 pikseli trwała kilka minut) przesyłanie zdjęć na tyle dobrej jakości, że przy ówczesnej technice druku i składu mogły się one ukazywać w dziennikach
- 1986 Kodak opracował układ CCD o rozdzielczości 1,4 Mpix, który został wykorzystany w kamerach przemysłowych. Były to pierwsze kamery zdolne do wytworzenia obrazu nadającego się do reprodukcji na papierze w formacie pocztówkowym
- 1988 Fujifilm na targach Photokina zapowiedział FUJIX-a DS1-P, pierwszy na świecie dostępny w handlu aparat zapisujący cyfrowo obrazy na wymiennych kartach pamięci
- 1991 Kodak zaprezentował DCS-100, lustrzankę Nikona sprzężoną z przystawką umożliwiającą przetworzenie i zapisanie zdjęcia w postaci cyfrowej na dysku twardym
Artykuł ukazał się w Pixelu #25, którego nakład został już wyczerpany. Zapraszamy jednak do sklepu Pixela po inne wydania magazynu w druku oraz po cyfrowe wersje.