Nowa uberprodukcja Bungie już podczas gamescomu wzbudzała ekstremalne emocje. Teraz już jest. Porywa miliony dusz?

W Pixelu #30 pisaliśmy o niej: „Dla większości nie będzie to pewnie zaskoczeniem, ale tak, Destiny 2 wzbogacono o całkiem rozbudowaną fabułę, pachnącą stajnią Bungie na kilometr. Jeśli zetknęliście się kiedyś z serią Halo, to raczej wiecie, co to oznacza: godziny cutscenek, obok których nie można przejść obojętnie, doprawione genialną muzyką. Naprawdę nie byłoby się do czego przyczepić, gdyby nie wtórność i brak czegoś, co zdecydowanie odróżniałoby kampanię w Destiny 2 od tych znanych z innych produkcji. Właściwie na każdym kroku da się odnieść wrażenie, że gdzieś już się to wszystko oglądało, a galaktykę ratowało co najmniej kilka razy. Jak widać gołym okiem, główny cel autorów nie sprowadzał się do tego, by treść przedstawiała się nad wyraz oryginalnie, dlatego przygotujcie się na kolejną historyjkę z cyklu – zepsuty do szpiku kości Pan Zły, w tym przypadku stojący na czele Czerwonego Legionu Ghaul, pozbawia Strażników Światła, odbierając im tym samym wszelkie moce i skazując mieszkańców Układu Słonecznego na życie w strachu. Brzmi znajomo, ale nie mam o to pretensji do scenarzystów, ponieważ całość trzyma się kupy i tworzy fajny klimat”.

Graficznie wygląda to obłędnie, po ekranie przemieszczają się wielkie obiekty, cieniowanie, gra kolorów i wszystko, co jest związane ze zmysłami – na najwyższym poziomie. Postaci mówią po polsku, głośniki wydobywają z siebie monumentalne brzmienia, a jednak… to tylko strzelanina. Puchate roboty wyłażą najpierw pojedynczo, potem w grupach i, ciężko to opisać, ale po paru godzinach grania mam wrażenia, że ciągle jest tak samo. Pewnie się nie zgadzacie?