Chyba z żadnym tytułem na przestrzeni ostatniego roku nie miałem tak zmiennej relacji jak z Destiny 2. Coś mnie do tej produkcji ciągnęło. Przeszedłem podstawkę oraz oba DLC, a nawet sobie pogrindowałem. Co jakiś czas jednak znużenie górowało nad przyjemnością czerpaną z zabawy i skupiałem się na innych grach.

Przy okazji Porzuconych wróciłem do Destiny 2, i od kilku dni bawię się znakomicie. Przyznam szczere, że fabuła oraz sam klimat tego dodatku spodobały mi się bardziej niż pompatyczna opowieść przedstawiona w podstawowej grze. Osobista historia o zemście inspirowana space westernem, to coś jak najbardziej w moim guście. Nie jest to może serial Firefly ale i tak prezentuje się ciekawie. Lepiej niż ratowanie resztek ludzkości oraz Podróżnika przed Czerwonym Legionem.

Szkoda tylko, że już na samym początku to właśnie z Caydem 6 musiałem się pożegnać. Co jak co, ale to ten koleżka był najbardziej zapadającym w pamięć Strażnikiem. Trudno było go nie polubić, sypał żartami na lewo i prawo niczym Sokole Oko z MASHa, choć czasami były to suchary, których na rodzinnym spędzie powstydziłby się nawet wujek-śmieszek. Cayde wydawał się materiałem na kumpla, z którym można wyskoczyć na piwo po ubiciu kilku setek Upadłych czy innego cholerstwa zalewającego Układ Słoneczny. I chyba twórcy doskonale zdawali sobie z tego sprawę, posyłając na śmierć owego cybernetycznego herosa, a nie nudnego Zavalę albo wiecznie smęcącą Ikorę. Dzięki takiemu zabiegowi zaczęło mi zależeć na dorwaniu Uldrena oraz jego baronów.

Również sami adwersarze są o wiele lepiej przemyślani niż ci z podstawki. Każdy z podwładnych Uldrena Sova różni się od siebie. Moje starcia wyglądały całkowicie inaczej w przypadku polowania na śmigającą na szczupaku Yaviks czy specjalizującą się w oszustwie i podstępie Araskes. Przez to, postaci baronów zapadały mi w pamięć. Na pewno mocniej niż tłuścioch Ghaul czy jego przyboczni. Mało tego, nawet bohaterowie niezależni stojący po mojej stronie wydali mi się całkiem interesujący oraz przekonywujący w swoich rolach. Charakterną Petrę naprawdę da się lubić, a przywodzący na myśl cwanego Hutta, Pająk potrafi wzbudzić nie tylko odrazę ale i sympatię.

Sama walka praktycznie się nie zmieniła, choć pojawiły się nowe umiejętności oraz przebudowano system uzbrojenia. Dodano nawet kolejny rodzaj broni, czyli łuki. Jakże przyjemnie utylizuje się za ich pomocą przeciwników. Łuk to niby taki prosty oręż, a jednak strzelanie zeń headshotów sprawia mi tyle radochy. Początkowo musiałem się poduczyć jak celnie strzelać w trakcie unikania wrażych ataków, jednak zabawa jest niezmiernie satysfakcjonująca! Teraz naprzemiennie używam tej zabawki oraz jednego z rewolwerów, który już zdążyłem sobie ulepszyć. Skoro jestem już przy upgradzie rynsztunku, to ta kwestia okazała się odrobinę kłopotliwa. Od teraz, aby dopakować swoją ulubioną giwerę lub część zbroi potrzebna jest większa liczba materiałów. Jednym z nich są mistrzowskie rdzenie, a te są towarem deficytowym. Można je kupić u wspomnianego Pająka. Cena jednak rośnie za każdy nabyty egzemplarz, dwukrotnie. To oczywiście ta najprostsza z metod pozyskania tego surowca. Mimo, że koszty zerują się codziennie, to takie sztuczne wymuszanie grindu uważam za lekką przesadę.

Wielkim plusem Porzuconych na pewno są też wszelkie dodatkowe aktywności. Zarówno pve jak i pvp. Bardzo mocno polubiłem polowania na bandytów, którym udało się zwiać z więzienia. To dobrze, że gra nie wskazuje bezpośrednio na mapie gdzie takowy bandzior może się ukrywać, trzeba przeczesać trochę terenu, a dzięki temu poczułem się niczym Boba Fett czy inny łowca nagród. Mocne wrażenie zrobił też na mnie tryb Gambit, w którym to dwie drużyny graczy stają w szranki, by walczyć o to, kto szybciej pokona sterowanych przez komputer wrogów. Kluczem do sukcesu jest zwarta, znająca się, ekipa. Gra z losowo przydzielonymi graczami wydawała mi się drogą przez mękę. Dopiero gdy pewnego dnia do mojej drużyny dołączył znajomy wracający do Destiny 2, robiąc sobie tym samym przerwę od Overwatch, mecze przestały być katorgą.

Porzuceni dodali sporo dobrego do Destiny 2, szkoda że ta gra nie wyglądała tak w dniu premiery, bo na pewno zatrzymała by mnie na dłużej już wtedy. Tak jak robi to teraz, kiedy aż chce mi się ją codziennie odpalać, choćby tylko po to, aby upolować jakąś dobrą giwerę. To zresztą tylko wstępne przemyślenia, sporo contentu jeszcze przede mną. Ciekawe też, co przyniosą zaplanowane na najbliższy czas dodatki, na które – niestety – trzeba będzie wyłożyć trochę grosza kupując Annual Pass.