VR umiera właśnie teraz albo umrze w 2019 roku, ale zanim wróżby szeptunów elektronicznej rozrywki zmaterializują się, są jeszcze na szczęście wyschnięte połacie Arizony, pełne świetnie animowanych localsów w wersji „dead”.

Jednym z pierwszych moich kontaktów z VR na początku 2015 roku było coś, co się zwało Brookhaven Experiment. Pomijam, że w Brookhaven wymyślono Tennis for Two, uznawane czasem za zygotę, z której wytworzyła się cała elektroniczna rozrywka. Tam chodziło o szczere pole, na którym stałem, słysząc w opasłych słuchawkach nałożonych na Vive’a jęki i stękania. Ze wszystkich stron. Widoczność była słaba, trzeba było biegać po pokoju, rozglądać się na wszystkie strony, podnosić rewolwer i wypalać, gdy tylko jakaś sylwetka w końcu zmaterializowała się. Natomiast gdy rozkładańcy dopadali mnie i zaczynali dusić za gardło, uczucie było tak nieprzyjemne, że miałem ochotę ściągnąć gogle.

Tak, człowiek, który obejrzał całego Romero, łącznie z „Crazies”, de Ossorio, Fulciego, Shermana, Soaviego i całą klasykę gatunku ma dość truposzczyków w grach. Byłem przekonany, że żadna gra o nich, zwłaszcza na gogle, nie będzie w stanie mnie ruszyć. Aż w końcu po rekomendacjach entuzjasty VR z Secret Levela chwyciłem za Arizona Sunshine i zapragnąłem jeszcze więcej słoneczka.

Przede wszystkim piękna jest w tej grze stylizacja bohatera, przypominającego Asha Williamsa. On się nie boi ani nie dziwi niczemu. Po prostu sunie jak walec, dostarczając solidne one-linery. Poruszanie się jest skokowe, co wcale mi nie przeszkadza, bo pozwala spokojniej delektować się pięknem przyrody, a i walka z truposzami w pozycji stojącej, zmieniając tylko kierunki wypuszczania kul, jest lepsza, niż bieganie w kółko i odwracanie się do chwilę. Z dziwacznego menu obsługiwanego za pomocą kaset wideo i rewolwera można wybrać opcję płynnego ruchu go przodu, ale po kwadransie ją wyłączyłem, przyzwyczaiwszy się do teleportów. Ważną rolę ma w tym spektaklu eksploracja otoczenia, polegająca na otwieraniu szuflad, przeczesywaniu biurek i zaglądaniu do samochodów w poszukiwaniu amunicji do częstowania zombie.

Ta gra jest tak skonstruowana, że nie stresuje. Pozwala na luzie cieszyć się apokalipsą. Tylko w momencie nadciągania fal zombiraków sprzęt nieco mi zwalniał i musiałem się mocno napocić, żeby do dobrze wycelować do „rwanego” ożywieńca. Na szczęście tutaj wyjątkowo pomocne stawały się serie z uzi.