„Han Solo” wkroczył do kin nieco bezgłośnie. Czyli tak, jak przystało na szmuglera, ale nie na film, mający zarobić krocie. Dlatego wielu widzów zadaje sobie pytanie: „czy warto na to iść?”. Pomogę Wam na nie odpowiedzieć, przedstawiając pięć powodów, sprawiających, że spin-off o Hanie wart jest kupienia biletu.

Internet vs rzeczywistość

Sieć kocha skrajne opinie i nie waha się zmieszać filmu z błotem, zanim jeszcze na planie padnie ostatni klaps. Takiego potraktowania doczekała się choćby ostatnia odsłona „Pogromców duchów”. Wtedy internetowi napinacze tryumfowali, gdyż film rzeczywiście okazał się wyjątkowo słaby. Wprawdzie nie do końca z tych powodów, o których pisano w przedpremierowych filipikach, ale tym już się nikt nie przejmował. Także w przypadku „Hana Solo” orzeczono, że będzie to gniot, który najprawdopodobniej zniszczy markę „Star Wars”. Swoją drogą, twórcy dolewali tylko oliwy do ognia, gdyż z planu płynęły bardzo niepokojące wieści na czele z informacją o wyrzuceniu reżyserskiego duetu Phil Lord – Christopher Miller i zastąpieniu ich Ronem Howardem.

To faktycznie nie wróżyło dobrze, ale pewnie z pierwszych recenzji wiecie już, że Han nie zrobił ze „Star Wars” tego, co Luke z Gwiazdą Śmierci. A co zrobił i czy któreś z przewidywań internetowych nostradamusów okazały się trafne? No właśnie – to warto ocenić samemu.

Starzy znajomi, nowe twarze

Tego, że pod strojem Chewiego ukrywa się fiński koszykarz Joonas Suotamo, a nie Peter Mayhew, pewnie większość widzów nie zanotowała. Zmiana aktora grającego Hana Solo wywołała za to histerię. Dla wielu galaktyczny przemytnik tak bardzo związany jest z Harrisonem Fordem, że oddanie roli komuś innemu to wręcz bluźnierstwo. Nowy Han, czyli Alden Ehrenreich, dostał więc wiadrem pomyj za to, że nie jest Fordem. Tymczasem okazuje się, że krytyka była niesłuszna, gdyż wypadł bardzo dobrze. Podobnie jak Donald Glover, który dał godną zmianę Billy’emu Dee Williamsowi i jest świetnym Lando.

Odwiedźcie więc kino i przyzwyczajajcie się do tych twarzy, gdyż wszystko wskazuje na to, że zostaną z nami na dłużej. Swoją drogą trafny dobór aktorów może być zbawienny dla „Gwiezdnych Wojen”, które mają szansę pójść w ślady Bonda czy Batmana, a więc serii, które pokazały, że ich bohaterowie potrafią żyć własnym życiem a wiązanie ich z konkretnym aktorem jest błędem.

Imperialna piechota

Zawsze irytowało mnie to, że z jednej strony o stormtrooperach mówiło się jako o elicie wojsk imperium, a z drugiej traktowano ich jak mięso armatnie. „Han Solo” w końcu z tym zerwał i zaprezentował zwykłe odziały wysyłanej na rzeź piechoty, przywodzące na myśl gwardię imperialną z Warhammera 40K. Może nie jest to wątek specjalnie istotny i większość widzów pewnie nie przywiąże do niego większej wagi, ale dla mnie wypełnia on lukę, z którą wiało nieścisłością od czasu „Nowej nadziei”.

Idźcie więc do kina i sprawdźcie, jak wyglądają żołnierze gorsi niż oddziały, które dały się pokonać uzbrojonym w dzidy niedźwiadkom.

Fan service

Jesteś fanem „Gwiezdnych Wojen” i wciąż nie wiesz czy iść na „Hana Solo”? Trochę to dziwne, ale może nie ufasz czekającej w filmie intrydze czy nowym bohaterom? Pójdź więc do kina, aby pobawić się w wyszukiwanie nawiązań i easter eggów. Tradycyjnie jest ich sporo a przyjmują bardzo różną formę – raz są podane na tacy jak padające w dialogach znane z seriali imiona, a innym trzeba wyparzyć skrywającą się w tle ciekawostkę.

Swoją drogą jestem niemal pewny, że w pewnym momencie pojawia się znany ze Star Treka statek Enterprise, więc byłbym wdzięczny, gdyby ktoś poszedł sprawdzić, czy przypadkiem nie popadam w paranoję.

Robot – komunistka

W każdych „Gwiezdnych Wojnach” musi być droid, który tradycyjnie pełni rolę elementu komediowego. Zazwyczaj roboty zdobywały serca widzów. Tak przynajmniej było dotąd. Następcą C3PO, R2D2, C1-10P (Choppera), BB8 i K-2SO została L3-37. No właśnie została, gdyż mamy tu żeńskiego droida, co już wystarczy, by rozpętać w internecie piekło.

Mało tego L3, to nie tylko kobieta, ale też wojująca feministka najwyraźniej zafascynowana dziełami Trockiego. Idźcie więc do kina, aby sprawdzić, kto będzie (a może już jest) głównym argumentem w dyskusjach o tym, dokąd zmierzają Gwiezdne Wojny, światowa kinematografia a może i cała cywilizacja.

Jeśli żaden z powyższych argumentów Was nie przekonał, to zostańcie w domu. Wiedzcie jednak, że to błąd. Wprawdzie „Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” nie jest filmem, którego odległa galaktyka potrzebowała, ale na niego zasługiwała i z całą pewnością nie musi się go wstydzić.