Na „Skywalker. Odrodzenie” poszedłem dwa dni przed oficjalną premierą. Tekst o filmie chciałem napisać zaraz po wyjściu z kina. Plan był niezły, ale po seansie byłem tak skołowany, że bałem się usiąść do klawiatury. Dlatego poszedłem do kina drugi raz a całość musiałem przetrawić razem ze świątecznym karpiem i sylwestrowym szampanem. Dopiero wtedy mogłem na spokojnie ocenić film i napisać, co moim zdaniem w zakończeniu opowieści o Skywalkerach nie gra.
Jak każdy szanujący się toksyczny fan skupiłem się na wadach filmu, ale nie znaczy to, że uważam go za badziewie. Gdyby tak było, to już 18 grudnia napisałbym, że to bubel a potem pił przez dwa tygodnie, żeby zapomnieć, zamiast iść na drugi seans (swoją drogą, za drugim razem film podobał mi się zdecydowanie bardziej). Epizod IX był jednak niezwykle ważny, gdyż miał zamknąć sagę, którą świat pokochał ponad 40 lat temu. No i wolicie czytać krytykę niż pochwały. Nie udawajcie, że jest inaczej.
UWAGA, NADCHODZI CAŁA ARMIA SPOILERÓW
I. Nowe zagrożenie
„Skywalker. Odrodzenie” to dobre zakończenie ostatniej trylogii, ale zły finał dla całej sagi zaczętej w 1977 roku. Przyznaję, nie ja jestem autorem tego stwierdzenia, ale podpisuję się pod nim. wszystkimi kończynami. Oczekiwałem bowiem, że nowi bohaterowie zamkną to, co zostało otwarte 40 lat temu. Stało się tak tylko częściowo. Ucieszyły mnie powrót Palpatine’a i zrobienie z niego mózgu całej operacji. W końcu powrócił wróg, z którym walczyli Luke, Leia, Han i Chewie a teraz nowi herosi galaktyki musieli raz na zawsze wysłać go w diabły. Szkoda tylko, że w pakiecie z Imperatorem dodano superhiperturboflotę.
Przez to okazało się, że prawdziwym zagrożeniem nie jest potężny Sith z przeszłości, ale jego armada – kolejna Gwiazda Śmierci, ale tym razem rozdrobiona na dziesiątki czy setki statków. Już fakt, że gdzieś na galaktycznym wygnajewie zbudowano, wyposażono i obsadzono ludźmi gargantuiczną flotyllę wydaje się dziwny. Gorzej jednak, że nowe cacka Imperatora odciągają uwagę od niego samego. Zamiast skupienia się na postaci łączącej stare trylogie z ostatnią, niepotrzebnie stworzono nowy problem, który bohaterowie muszą rozwiązać.
Pamiętacie zakończenie „Ostatniego Jedi”? Ruch Oporu był rozbity a Najwyższy Porządek miał ogromną przewagę w sprzęcie i ludziach. Do rozstrzygnięcia losów wojny nie była potrzebna wypasiona flota – wystarczyło, żeby Imperator powrócił, by stanąć na czele Najwyższego Porządku. Niestety, zdecydowano się cudownie rozmnożyć rebeliantów i zignorować finał poprzedniej części. Zresztą w ogóle mam wrażenie, że Jeffrey Jacob Abrams chciał raczej kontynuować reżyserowane przez siebie „Przebudzenie mocy” a nie „Ostatniego Jedi”, który wyszedł spod ręki Riana Johnsona.
II. Bohaterowie na god mode
Lubię „Ostatniego Jedi” za odważne decyzje i świeże podejście, ale pewnie byłoby lepiej, gdyby kilka razy, ktoś chwycił Johnsona za rękę i powiedział: „Rian, ochłoń”. Tymczasem Abramsowi zabrakło kilku głębszych na odwagę.
W „The Rise of Skywalker” główni bohaterowie są niezniszczalni. Każde poświęcenie jest zaś tylko pozorne. Miałem łzy w oczach, gdy w trailerze C3PO żegnał się z przyjaciółmi. W filmie okazało się, że po prostu na chwilę przywrócono go do ustawień fabrycznych. Takich przykładów jest więcej. Wcisnęło mnie w fotel, gdy widziałem, jak wybucha statek z Chewiem na pokładzie. Byłem przekonany, że fakt, iż Rey jest odpowiedzialna za śmierć przyjaciela, będzie kluczowe dla dalszej opowieści. Co się okazało? Dzielna zbieraczka złomu zniszczyła inny statek. Widz dowiaduje się o tym niemal od razu, żeby przez przypadek nie pomyślał, że film mu się nie podoba. Wprawdzie w finale ginie Kylo Ren, ale udaje mu się umrzeć dopiero za trzecim razem – wcześniej dwa razy wraca zza grobu. Gdyby Abrams odpowiadał za „Powrót Jedi”, to zapewne w ostatniej scenie wielu bothan wyszłoby z jaskini i krzyknęło, że nic im nie jest.
III. Strach przed ryzykiem
Abrams nie tylko bał się uśmiercać bohaterów, ale stronił od jakiejkolwiek decyzji, która niosłaby choćby cień ryzyka. Najlepszy przykład to Rose. Nie spodobała się fanom? Zamiećmy ją pod dywan i udawajmy, że nie istnieje! Problem w tym, że postać grana przez Kelly Marie Tran to nie Jar Jar. Z nim nic nie dało się zrobić, bo był więźniem swojej natury – postacią stworzoną, by śmieszyć dzieci. Tymczasem dla Rose dało się napisać jakąś sensową rolę i spróbować zakończyć (albo rozwinąć) wątek miłosny między nią a Finnem. Ba, można było uśmierć ją na początku filmu i tym samym upiec kilka pieczeni na jednym ogniu – znika problematyczna postać, a widz czuje, że bohaterom może coś grozić. Niestety, oznaczało to podjęcie ryzyka.
IV. Przeładowanie fanserwisem
Uwielbiam nawiązania i easter eggi, ale w „Odrodzeniu” jest ich tyle, że Abrams pewnie dostał zakwasów powiek od mrugania do widzów. Co chwilę pojawiają się kalki z poprzednich filmów, kopie dawnych scen a czasami bohaterowie wręcz odtwarzają znane fanom dialogi. W „Świecie Wayne’a” główny bohater stwierdza: „Led Zeppelin nie pisali utworów, żeby wszystkim się podobały. Zostawili to Bee Gees”. Niestety, ostatnie trzy punkty to dowód, że Abrams zdecydowanie wolał podążać ścieżką braci Gibb.
V. Cudowne rozmnożenie
Wiem, że Gwiezdne wojny, tak jak każe inne fantasy czy s-f, to pewna konwencja. Aby się w niej dobrze czuć, trzeba zgodzić się na prawa rządzące fikcyjnym światem. Dlatego nie rażą mnie nawet okręty płonące w próżni, ale wkurzam się, kiedy film nie przestrzega zasad, które sam wprowadził i ma gdzieś konsekwencję. A J.J. Abrams niestety jedną ręką zasypywał dziury fabularne wytykane poprzednim dwóm częściom (np. kwestia użycia manewru Holdo), ale drugą mocno podkopywał wiarygodność opowiadanej przez siebie historii.
Przed chwilą pisałem o tym, że cudownie rozmnożono rebeliantów, których na końcu „Ostatniego Jedi” zostały niedobitki. W „The Rise of Skywalker” co najmniej dwa razy padało stwierdzenie, że na rozpaczliwy apel Lei nikt nie odpowiedział. Skąd w takim razie wzięli się ci wszyscy nowi rebelianci i ich pojazdy? Wystarczyło stwierdzenie, że zgłosiła się tylko garstka ochotników a fabularny rów między epizodami z numerem VIII i IX byłby zasypany. Zamiast tego tylko go pogłębiono, powtarzając ciągle, że nikt nie odpowiedział na wezwanie.
I tu pojawia się kolejny problem – skoro cała galaktyka zignorowała Leię, to dlaczego ochoczo stanęła do walki, gdy poprosił o to Lando? Wszyscy wisieli mu kasę?
VI. Problem z Leią
W punkcie o nieśmiertelnych bohaterach pominąłem Leię, gdyż jej śmierci nie można stawiać w jednym rzędzie z odejściem Hana w „Przebudzeniu Mocy” i Luke’a w „Ostatnim Jedi”. Carrie Fisher zmarła w 2016 roku i było wiadomo, że także jej postać musi udać się na drugą stronę tęczy. Bardzo bałem się, że scena śmierci księżniczki będzie tanim wyciskaczem łez rodem z „Endgame”. Na szczęście tego udało się uniknąć.
Niestety, są inne problemy. Zdecydowano się na użycie niewykorzystanych wcześniej materiałów z Carrie Fisher, przez co sceny z Leią trącą sztucznością – zarówno fabularnie, jak i wizualnie. Momentami ktoś wręcz musi tłumaczyć widzowi, co się właśnie dzieje (mistrzynią ekspozycji jest Maz Kanata). Szczególnie dziwnie wypada moment śmierć Lei. Zapewne planowano, by jej duch objawił się Benowi, ale takiej sceny nie można już było nakręcić i ratowano się wstawiając wizję z Hanem Solo (plus jest taki, że można znów zobaczyć Harrisona Forda). Okazuje się jednak, że Leia umarła tylko po to, aby Rey mogła zabić jej syna. Zaprawdę, w rodzinie Skywalkerów patologia silna jest.
VII. Palaptine wszystko schrzanił
W postępowaniu Palpatine’a nie rozumiem kilku rzeczy. Kazał Kylo Renowi zabić Rey, ale twierdził, że cały czas chciał, aby to ona zajęła jego miejsce. Tłumaczę to sobie tak: jako Sith zwyczajnie kłamał i chciał doprowadzić do konfrontacji swojej wnuczki z synem Lei, by następnie odstąpić tron Sitów zwycięzcy tego pojedynku. Wprawdzie film tego nawet nie sugeruje, ale takie wyjaśnienie wydaje się dosyć logiczne.
Za to w żaden sposób nie umiem pojąć tego, co Imperator zrobił na końcu. Otóż przekonał Rey, że tylko zabijając go, ocali przyjaciół i dodatkowo sprowokował opowiadając o rodzicach – w tym momencie był w ogródku i witał się z gąską. Nagle jednak zamienił się w skrzyżowanie złoczyńcy z Bonda z Dariuszem Szpakowskim. Zaczął komentować każdy ruch Rey i co chwilę przypominać, że przez nią Jedi znikną na zawsze. Nic dziwnego, że wnusia się rozmyśliła.
Rozumiem, gdyby coś takiego zrobił niezrównoważony emocjonalnie Kylo Ren, ale w przypadku tak przebiegłego gracza jak Darth Sidious było to mało wiarogodne. Aż chciałem krzyczeć: „Palpi, nie rób tego!”.
VIII. Rycerze od siedmiu boleści
Wydawało się Wam, że szczytem zmarnowanego potencjału jest Phasma? Cóż, Rycerze Ren zjadają ją razem z butami i błyszczącą zbroją. „Skywalker. Odrodzenie” gna do przodu, starając się odhaczyć wszystkie punkty na liście. Niestety, jednym z nich byli Rycerze Ren, którzy byli jedną z największych niewiadomych nowej trylogii.
Przez dwa filmy fani zastanawiali się, kim są tajemniczy członkowie zakonu, na którego czele stoi Kylo Ren. No i okazało się, że są bandą strasznych cieniasów. Ich rola sprowadza się do tego, że trochę pochodzili prezentując modę rodem ze złomowiska a następnie dali się bez problemu wyrżnąć Kylo.
Na pewno powstaną książki i komiksy o Rycerzach Ren, ale czy ktoś uwierzy, że byli gwiezdnymi Nazgulami szerzącymi terror w galaktyce, skoro ostatecznie wybicie ich do nogi wymagało ułamka wysiłku, potrzebnego do pokonania ochroniarzy Snoke’a?
IX. Gra o tron
Jak już pisałem, za drugim razem „Skywalker. Odrodzenie” podobał mi się zdecydowanie bardziej. Na wiele rzeczy byłem przygotowany, więc mogłem dostrzec to, co w filmie jest dobre (a takich elementów nie brakuje). Rzuciło mi się jednak wówczas w oczy, że w epizodzie IX pojawiają się błędy, które denerwowały mnie w ostatnim sezonie „Gry o tron”. Choćby teleportacja – szczególnie Kylo Ren ma tendencję do pojawia się nagle w miejscach, gdzie nie miało go prawa być.
Brakuje też konsekwencji, czego najlepszym przykładem jest podróż na szczątki Gwiazdy Śmierci. Rey decyduje się dostać do wraku stacji bojowej, co ma podobno być ryzykowne. Tyle, że po chwili to samo robią Finn i Jannah a po kolejnych kilku minutach leci tam Sokół Milenium. Oznacza to, że od razu można było wsiąść do pojazdu i polecieć zamiast ględzić o ryzyku i męczyć się łódkami.
Do tego można dodać motywy, które wyskakiwały niczym diabeł z pudełka wtedy, gdy scenariusz tego wymagał – musisz się dostać na okręt wroga? Spoko, przypadkiem mam uniwersalną wejściówkę. Potrzebujesz jakieś informacji? Spoko, ma ją droid, którego przygarnęliśmy pół filmu temu.
Wreszcie, zarówno w „Grze o tron”, jak i epizodzie IX nie mam pretensji do samego zakończenia. Zwłaszcza w przypadku Star Wars wydało mi się dość bezpieczne, przewidywalne i chyba jednak oczekiwane przez większość fanów. Problem jest sposób dojścia do niego. W zasadzie Rey nie miała żadnego powodu, by przedstawiać się jako „Skywalker”.
X. Przypadek level 100000
Tego punktu by nie było, gdybym za pisanie wziął się po pierwszym seansie. Otóż autorzy filmu zaczęli w mediach społecznościowych tłumaczyć elementy fabuły. Kilka rewelacji pojawiło się także w przewodniku po filmie oraz jego książkowej wersji. Najbardziej wkurzyło mnie, gdy okazało się, że Jannah to zaginiona córka Lando. Scena z ich udziałem bardzo mi się podobała, ale byłem przekonany, że oto stary podrywacz jeszcze raz roztacza swój czar niczym w „Imperium kontratakuje”.
Teraz na tę scenę będę patrzył krzywo z dwóch powodów – po pierwsze zaczynam w niej dostrzegać potencjał na kosmiczną wersję mitu o Edypie. Po drugie, według obecnego kanonu było tak (teraz się skupcie) – córka zostaje zabrana ojcu i siłą wcielona do armii, lata po wszechświecie i walczy, dezerteruje, osiedla się na zapomnianej planecie, trafiają na nią bohaterowie galaktyki, którym postanawia pomóc i wspólnie staczają bitwę o losy świata. Po zwycięstwie dziewczyna siada na skrzyni, na której postanawia odpocząć także… jej ojciec. To zbieg okoliczności zbyt wielki nawet jak na Gwiezdne wojny. I nie przekona mnie tania wymówka, że na tej skrzyni posadziła ich moc!
Żeby nie kończyć pesymistycznie, postanowiłem wspomnieć o scenie, którą „Skywalker. Odrodzenie” mnie kupił. Chewie w końcu dostał medal! Epizod IX naprawia coś, co zawsze wkurza mnie, kiedy oglądam „Nową nadzieję”.